Parafrazując Marksa, widmo krąży po świecie, widmo buntu i zmian.
Z kolei parafrazując Lwa Tołstoja, wszystkie zastoje są do siebie podobne, wszystkie bunty różnią się między sobą.
Donald Trump został właśnie wybrany na 45. prezydenta USA. Właściwie to wygrał na razie tylko powszechne głosowanie. Wedle skomplikowanych przepisów, które mało kto rozumie, prezydenta wybiera kolegium elektorów. W każdym stanie dopiero 19 grudnia zbiorą się elektorzy, uprzednio wybrani przez obie partie, i będą głosować osobno na prezydenta i wiceprezydenta. Wyniki tych wyborów muszą dotrzeć do przewodniczącego Senatu (czyli wiceprezydenta) nie później niż do 28 grudnia, a 6 stycznia odbywa się wspólna sesja Kongresu, na której obliczane są głosy elektorów. Dopiero wtedy, gdy jeden z kandydatów ma co najmniej 270 głosów elektorskich, wiceprezydent oznajmia, kto został prezydentem USA. Jeśli żaden nie ma takiej liczby głosów elektorskich, Kongres wybiera prezydenta, teoretycznie wśród trzech kandydatów, w głosowaniu.
Zazwyczaj elektorzy głosują na kandydata, który w ich stanie zdobył większość głosów. Nie jest to jednak tak oczywiste, skoro 30 stanów przewiduje kary za odmienne głosowanie, z czego wynika, wedle konstytucjonalistów, że elektorzy z pozostałych 20 mogą głosować wedle swego sumienia.
Nie warto by było pewnie o tym pisać, gdyby nie to, że wybory 8 listopada miały bardzo mało wspólnego z panującymi dotychczas zwyczajami i kilku elektorów, głośniej i ciszej, już zapowiadało, że nie będzie głosowało czy to na Trumpa, czy to na Hillary Clinton. Mało to jest prawdopodobne, ale możemy zakładać, że następne 10 tygodni nie będzie dla Trumpa łatwe.