Bananowy song

Nie ukrywam‚ że na pomysł "Bananowego songu" wpadłem rozeźlony gloryfikacją gierkowskiej dekady, dokonywaną już nagminnie i to bardziej‚ sądzę‚ z przyczyn biologicznych niż ideowych

Publikacja: 12.01.2013 00:01

Bananowy song

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Jasne, że wszyscy byliśmy kiedyś młodsi i piękniejsi, ale jeśli żyło się w oborze i taplało w gnojówce, to nie opowiadajmy teraz bajek o barwach, smakach i zapachach tamtych lat. Dla mnie był to czas ważny‚ gdyż - jak miało się okazać - decydujący o przyszłym życiu i tym wszystkim‚ co było w nim dobrego i złego. A zapamiętałem go na swój - podkreślam - wyłącznie na swój sposób.

ABBA‚ CZYLI SZWEDKI W WARSZAWIE

Dwie urodziwe dziewoje w towarzystwie dwóch mniej urodziwych‚ ale muzykalnych młodzieńców, pojawiły się w Studiu 2 w pełnym blasku sławy.Blasku‚ który roztaczali od 1974 roku‚ gdy w brytyjskim Brighton wygrali Festiwal Eurowizji (jako pierwszy zespół w historii tej imprezy)‚ śpiewając "Waterloo". A do mnie jesienią 1976 roku zadzwonił kolega Olek Grajewski (pięć lat później wyjechał na stałe do Ameryki)‚ kręcący się wtedy koło telewizji‚ z pytaniem‚ czy chcę ich zobaczyć. Fanem szwedzkiego zespołu nie byłem‚ ale z takiej propozycji nie skorzystać byłoby głupotą. Co prawda Olek nie zaprosił mnie do Studia 2‚ ale tylko na konferencję prasową.

Więcej‚ jak mówił‚ nie mógł zrobić - zespół przyjechał do Polski zaledwie na dobę‚ by zrealizować program telewizyjny. Do dziś zresztą wydarzenie to uchodzi za największe osiągnięcie Telewizji Polskiej w całej jej historii.

Późnym wieczorem pojechałem do Novotelu. Kolega Olek z teczką pod pachą i ważną miną wyłuskał mnie z gromady młodzieży czekającej na autografy i wprowadził na salę‚ gdzie po chwili zaczęło się spotkanie z czwórką artystów ze Skandynawii, prowadzone przez nieznanego mi wtedy redaktora Zygmunta Broniarka.

Była to pierwsza konferencja prasowa‚ jaką widziałem na oczy. To‚ że zdecydowałem się po niej na wybór zawodu dziennikarskiego‚ świadczy tylko o moim ograniczeniu umysłowym. Popisy kwiatu żurnalistyki polskiej przeszły bowiem moje najśmielsze oczekiwania. Artystów pytano‚ czy podobała im się Warszawa (czyli trasa z Okęcia na Woronicza i studio telewizyjne‚ z którego nie wychodzili)‚ ile im zapłacono za nagranie programu w Studiu 2 (jakby cenzura miała zezwolić na opublikowanie kwoty‚ nawet gdyby ją podano)‚ czy dzielą się sprawiedliwie pieniędzmi‚ a także, czy dłuższe przebywanie we czwórkę nie wywiera wpływu na ich (he‚ he...) życie osobiste. Rekord głupoty pobił dziennikarz‚ którego interesowało‚ dlaczego Abba wykonuje swoje przeboje... po angielsku. Był on zdania‚ że Anni-Frid‚ Benny‚ Björn i Agnetha powinni śpiewać po szwedzku‚ chyba że - tu znacząco zawiesił głos - wstydzą się swego języka.

Na swój sposób zaimponował mi jedynie Zygmunt Broniarek. Otóż w pewnej chwili wyraźnie zniechęcony głupawymi pytaniami menedżer zespołu (a może był to jeden z zachodnich dziennikarzy muzycznych‚ bo kilku przybyło razem z grupą) zapytał‚ dlaczego płyt Abby nie ma w polskich sklepach‚ skoro jest tu ona - jak zapewniają organizatorzy - szalenie popularna. Redaktor Broniarek (wieloletnia podpora "Trybuny Ludu"‚ jednostronny przyjaciel amerykańskich prezydentów‚ poliglota‚ wirtuoz gry na harmonijce i grzebieniu‚ bywalec) bez zmrużenia oka wyjaśnił‚ że większy kontrakt handlowy z wytwórnią płytową Abby będzie dopiero podpisany ("na dniach")‚ natomiast te ilości płyt‚ które dotąd do Polski sprowadzano‚ były niewystarczające z uwagi na wielkie zainteresowanie zespołem. Zainteresowanie‚ które teraz - po programie Studia 2 - z pewnością się zwiększy.

Gości usatysfakcjonowała ta odpowiedź‚ a może już mieli dosyć tej pseudokonferencji‚ gdyż natychmiast podziękowali‚ popatrując na zegarki. Agnetha powiedziała: - Goodbye‚ na co dziennikarz będący miłośnikiem języka szwedzkiego z godnością odrzekł: - Hasta maniana.

Ale z Abbą łączy mnie jeszcze jedno‚ nieco wcześniejsze wspomnienie. Popijając z innym kolegą - Michałem Organistym - winko u Fukiera‚ poznaliśmy dwie dziewczyny ze Szwecji. Z plecakami‚ nieco umordowane‚ ale rozrywkowe nad wyraz. Jeździły autostopem (tojuż zaczynała być rzadkość) po Europie i zahaczyły o Warszawę. Trzeba je było gdzieś ulokować na noc. Co nas podkusiło‚ żeby jechać na kemping przy Żwirki i Wigury‚ nie wiem‚ ale podejrzewam‚ że chodziło o piwo sprzedawane tam do późnych godzin nocnych. W każdym razie piwa‚ i nie tylko‚ było tego dnia o wiele za dużo. Rano wyszedłem z domku kempingowego z płytą Abby pod pachą. Jako giftem. Niby wszystko w porządku‚ ale łamałem sobie głowę‚ czy tych płyt dziewczyny miały więcej i czy je tak‚ jeżdżąc od kraju do kraju‚ dawały w prezencie wszystkim przygodnym znajomym. Jak mieściły się im do plecaków‚ wreszcie - oceniając już trzeźwo swoje możliwości - czy zasłużyłem na te superhity Abby? W każdym razie do dzisiaj‚ gdy słyszę "So Long"‚ mam niedwuznaczne skojarzenia.

AFRO

Modne uczesanie występujące w trzech odmianach: "na Jimiego" (Hendriksxa) - męskiej‚ "na Mufkę" (od postaci przybyłego z Kanady na Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie Roberta Charlebois) - dwupłciowej i "na Angelę" (Davis) - żeńskiej.

Ta ostatnia fryzura była najbardziej postępowa‚ Angela tworzyła bowiem komunistyczną ikonę‚ która dorównała niemal popularnością Che Guevarze. Ich rodowód był podobny. Doktor Angela Davis z Uniwersytetu Kalifornijskiego też była rewolucjonistką‚ tyle że w Stanach Zjednoczonych trudniej było przeprowadzić rewolucję niż naKubie. Niemniej Angela Davis się starała. W jednym z licznych wywiadów powiedziała: "Moja decyzja wstąpienia do Klubu Che-Lumumby (sic! - przyp. K.M.)‚ walczącej murzyńskiej grupy w Partii Komunistycznej‚ wypłynęła po prostu z wiary‚ że jedyną drogą wyzwolenia Murzynów jest ta‚ która prowadzi w kierunku całkowitego i zupełnego obalenia klasy kapitalistów i zniszczenia różnorakich narzędzi ucisku‚ którymi się ona posługuje".

Dalej mamy film sensacyjny. Do więzienia San Quentin trafia skazany najpierw w 1960 roku za rabunek‚ a potem za zabójstwo strażnika George Jackson‚ który - zza krat - staje się jednym z przywódców Czarnych Panter. Tam nawiązuje liczne przydatne kontakty. Gdy 13 stycznia 1970 roku na ławie oskarżonych przed sądem w San Rafael zasiada jego brat Jonathan oskarżony o morderstwo oraz inni "bracia z więzienia Soledad"‚ w ich obronie występuje doktor Davis.

Następuje kulminacja akcji. Jonathan Jackson przy użyciu karabinu terroryzuje obecnych na sali. Z teczki wyciąga trzy rewolwery i daje je kumplom. Biorą zakładników: trzy kobiety‚ sędziego‚ prokuratora‚ i usiłują uciec. W strzelaninie ginie Jonathan‚ dwóch innych murzyńskich więźniów i sędzia. Wydany osiem dni później nakaz aresztowania zarzuca Angeli Davis dostarczenie oskarżonym co najmniej jednego z rewolwerów. Pani filozof - legitymuje się doktoratem z tej dziedziny - do czasu ukrywa się w "czarnym" Nowym Jorku. Po dwóch miesiącach policja ją aresztuje‚ następnie - w grudniu 1970 roku‚ po ekstradycji - przewozi do więzienia w Kalifornii. Postępowy świat dostaje amoku‚ chodzi przecież o komunistkę! Proces trwa ponad rok‚ a pod budynkiem sądu odbywają się nieustanne demonstracje‚ w trakcie których na krótko do aresztu trafia też siostra Angeli imieniem... Fania.

Hasło "Uwolnić Angelę" jednoczy komunistów‚ lewaków i wszelkiej maści "poprawiaczy" świata. Przy okazji media przypominają dawne sprawy: Sacco i Vanzettiego‚ Rosenbergów... Amerykański system sprawiedliwości staje na cenzurowanym. W Polsce na rozkaz aktywizują się dotąd programowo nieruchawe organizacje młodzieżowe. A w styczniu 1972 roku Jerzy Wójcik‚ naczelny studenckiego tygodnika "Itd"‚ późniejszy sekretarz samego Edwarda Gierka‚ a po Sierpniu krótkotrwały szef odnowionego "Życia Warszawy"‚ apeluje nie tylko o wolność dla Angeli‚ ale i braci z Soledad‚ którzy przeżyli wszystkie te dramatyczne wydarzenia. Propaganda przedstawia sprawę tak‚ że mało kto w ogóle wie‚ o co w niej chodzi: w Ameryce biją Murzynów - i wystarczy.

Wójcik naciska jednak pedał: "Angela jest chora‚ grozi jej utrata wzroku‚ mimo to nie traci odwagi‚ wierzy‚ że pomoc ze strony postępowej opinii publicznej okaże się skuteczna. Jest to jej największa nadzieja. Sprawiedliwość w wydaniu amerykańskim ma dwa oblicza. Łagodnie traktuje morderców kobiet i dzieci z My Lai‚ uniewinnia gwardzistów‚ którzy zastrzelili czworo studentów na dziedzińcu uniwersytetu w Kent‚ nie może doszukać się winnych mordów politycznych na J. Kennedym i pastorze Kingu. Ale nie zawaha się okazać całej swej surowości w stosunku do Angeli Davis. Bo jest Murzynką‚ komunistką‚ a w dodatku jeszcze intelektualistką. A taka kombinacja jest wwarunkach amerykańskich nie do zaakceptowania i wystarczy do wydania wyroku skazującego bez niezbitych dowodów winy".

Nauczyciele w polskich szkołach otrzymują gotowy tekst listu protestacyjnego w obronie Angeli. Dyktują treść‚ dzieci pracowiciestawiają na kartkach literki‚ ozdabiając korespondencję szlaczkami. To się nie może nie udać.

23 lutego 1972 roku Angela Davis wychodzi na wolność za kaucją wynoszącą 100 tysięcy dolarów. Pieniądze znajdują się błyskawicznie‚ lewicowa prasa na Zachodzie rozpisuje się o poświęceniu jakiegoś farmera o nazwisku McAfee‚ który dla czarnej intelektualistki zastawił gospodarstwo. Zwolniona z więzienia Davis w pierwszym rzędzie dziękuje jednak Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej z siedzibą w Pradze. W końcu w czerwcu 1972 roku ława przysięgłych Sądu Okręgowego w San Jose orzeka‚ że Angela jest... niewinna. I tak triumfuje postępowa sprawiedliwość.

Zwolniona z więzienia Angela Davis jedzie do Hawany‚ gdzie przyjmuje ją Fidel Castro. W kolejce czekają już Bułgarzy‚ by uhonorować tę "niezłomną bojowniczkę o równe prawa dla społeczności murzyńskiej uciskanej w Stanach Zjednoczonych" Nagrodą Dymitrowską. Coraz więcej dziewczyn czesze się "na Angelę".

Aż po latach całą tę nakręconą przez propagandę aferę nieoczekiwanie wspomni w "Balladzie o szosie E 7" Jan Krzysztof Kelus‚ opowiadając‚ co robił po czerwcu 1976 roku ("Czerwony Radom pamiętam siny/ jak zbite pałką ludzkie plecy/ szosę E 7‚ na dworcach gliny/ jakieś pieniądze‚ jakieś adresy/ Strach w ludzkich oczach‚ upokorzenie/ w spotniałych palcach świstki wyroków/ pamięć odbitą na ścieżkach zdrowia/ listy z więzienia‚ lekarz‚ adwokat...")‚ specjalny passus poświęcając swojej małżonce: "Kuba jeździła zwykle w soboty/ wracała stamtąd jakby z daleka/ pamiętam dobrze te jej powroty/ każdy z nas wolał jeździć niż czekać./ Ta moja żona jest taka drobna/ czasem jest całkiem trudno uwierzyć/ że przesiedziała w więzieniu dłużej/ niż ta wariatka Angela Davis".

ASTMOSAN

Stała za nim uspołeczniona służba zdrowia z całym swym autorytetem. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o grzybkach halucynogennych‚ a jeśli nawet słyszał‚ to bał się muchomorów i sromotników bezwstydnych. A tak młodociany poszukiwacz czwartowymiarowych doznań z braku LSD udawał się do najbliższej apteki i odpowiednio donośnym‚ mającym świadczyć o pewności siebie‚ głosem żądał paczki (lub dwóch czy trzech) papierosów Astmosan dla cierpiących na to stosunkowo popularne schorzenie dróg oddechowych. Sprzedawany bez recepty specyfik był w cenie sportów‚ najtańszych wówczas i najpopularniejszych papierosów. Płaciło się trzy czy trzy pięćdziesiąt w kasie i już można było zająć się wytrząsaniem z bibułek ich zawartości‚ w której najważniejsza była‚ naturalnie‚ belladona. Ta sama‚ której poszukują dziś po lasach i kniejach małoletni "mykolodzy".

Kiedy miało się odpowiednie dojścia (recepty)‚ można było zastąpić astmosan wyżej cenionym parkopanem. Przyswojenie przez organizm kilku tabletek było znacznie mniej skomplikowane niż wchłonięcie kubka astmosanowego naparu. Chodzi bowiem o to‚ że nabytych w aptece papierosków nie paliło się‚ lecz je... wypijało. Wystarczało naczynie wrzątku‚ no‚ niech będzie‚ że herbaty‚ w której astmosan‚ przez koneserów nazywany też "ćmosanem"‚ pięknie się zaparzał. Wypić to hadztwo było sztuką nie lada i głównie chodziło o to‚ by się nie porzygać‚ bo wtedy cały wysiłek szedł na marne. Ale gdy się już ten zajzajer przełknęło i odczekało akademicki kwadrans‚ no to... Cud‚ że człowiek żyje.

BANANY

Chiquita i inne. W epoce Edwarda Gierka (to Jarosław Iwaszkiewicz tak nazwał dekadę "Sztygara"‚ której końca zresztą nie dożył) nie mówiło się już o bananowej młodzieży. Ten zwrot zrobił oszałamiającą karierę w marcu 1968 roku‚ głównie za sprawą pisujących o syjonistach w "Walce Młodych" towarzyszki Reutt i towarzysza Andruszkiewicza. W latach 70. bananowej młodzieży dano spokój‚ podobnie jak zapomniano o bananie jako synonimie pałki milicyjnej. Odtąd miał mieć banan wyłącznie pozytywne konotacje. Choć oczywiście‚ jak zawsze w PRL‚ nie było go w sklepach. Za to zespół Vox z Ryszardem Rynkowskim w składzie odśpiewał "Bananowy song"‚ zapewniając‚ że "bananowy jest po prostu żywot nasz"‚ i tym samym nobilitując banana ostatecznie.

Pozostaje zagadką‚ dlaczego ten mączasty‚ obrzydliwie słodki owoc miał w tamtych latach tak ogromne wzięcie. Niczym Józek z piosenki Bajmu "pojawiał się i znikał"... Nie miał prawa zgnić czy sczernieć ani w handlu‚ ani w domu. Zjadany był natychmiast‚ z tym że w rodzinach wielodzietnych dzielono go na czworo‚ niczym zapałkę za sanacji‚ a plasterek szynki za Gomułki.

Rarytasem była też podawana niemowlętom kaszka Milupa‚ od czasu do czasu sprzedawana poza Peweksem. Maluchy potraktowane bananową papką rzygały (w języku pediatrii - ulewało im się)‚ poza nimi wszyscy jednak byli zachwyceni. Ojcowie - że zdobyli Milupę‚ matki - że mają tak starownych małżonków itd.‚ itp.

Czym naprawdę był banan‚ przekonałem się w pewien upalny dzień 1976 roku‚ dokładnie 28 czerwca‚ co zapamiętałem‚ bo następnego dnia miałem 23. urodziny. Około południa wziąłem psa na spacer i jak zwykle zrobiłem z nim rundkę wokół nieistniejącego kina W-Z i wolskiego PDT. Tuż obok mieścił się Komitet Dzielnicowy PZPR (dziś bank). Niby nic specjalnego tam się nie działo‚ tyle że w pewnym momencie zwrócili moją uwagę ludzie dzierżący w dłoniach wypchane czymś spore papierowe torby. Gdy szedłem z powrotem wzdłuż alei Świerczewskiego‚ mijali mnie całymi grupami. Wszyscy mieli w torbach banany kontrastujące żółtą barwą z szarością torebek. Taki głupi‚ by cofnąć się i stanąć w kolejce do komitetu po banany‚ nie byłem‚ a jednak w dalszym ciągu nie wiedziałem‚ o co chodzi.

Rozjaśniło mi się w głowie‚ kiedy włączyłem po paru godzinach telewizor i obejrzałem fragmenty wiecu na Stadionie Dziesięciolecia. Kamery pokazywały sektory wypełnione do ostatniego miejsca robotniczym aktywem i poetę Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego potępiającego "warchołów z Ursusa". Tego ostatniego słuchałem ze szczególną uwagą. Znałem przecież jego przedwojenne wcielenie literackie utrwalone przez Zbigniewa Uniłowskiego we "Wspólnym pokoju"‚ jak wszyscy śpiewałem sławne "Warszawskie dzieci" jego autorstwa‚ potem dał się jednak poznać z innej strony. Przede wszystkim z "Głupiej sprawy"‚ powieścidła‚ o którego istnieniu dowiedziałem się od... Janusza Głowackiego. Znakomity felietonista w jednym ze swoich tekstów w "Kulturze" w celach prześmiewczych‚ choć z charakterystyczną dla siebie kamienną powagą‚ porównał dzieło "Stasia-Rysia" do... "Ulissesa" Joyce'a. Nic dziwnego‚ że "Głupią sprawę" natychmiast przeczytałem‚ dochodząc do wniosku‚ że została niezwykle trafnie zatytułowana. Nie przeceniałbym natomiast jej wydźwięku antysemickiego - była po prostu debilna. Zapamiętałem też z jakiejś akademii "na cześć" taką strofę poety:

Warszawskie - to po robociarsku: w twarz - prosto‚ twardo i na odlew. Warszawskie - to nie tylko blask‚ ale i ogień - więc niepodle.

Rym "na odlew - niepodle" wydał mi się‚ zasłuchanemu wtedy we frazę Jacka Kleyffa‚ na swój sposób nowatorski‚ gorzej przyjąłem deklarację "robociarską"‚ skąd krok był już tylko do przynajmniej szczerej‚ choć - jak się zdaje - tylko anegdotycznej‚ prezentacji innego wieszcza socrealizmu: "Jestem robotnikiem‚ więc zwracam się do was wierszykiem...".

W czerwcu 1976 roku na wiecu zwołanym przez Józefa Kępę‚ pierwszego sekretarza KW PZPR, potępiającym anarchistyczne elementy antysocjalistyczne‚ które spaliły komitet partyjny w Radomiu i rozkręciły tory w Ursusie, poeta Dobrowolski reprezentował twórców. W imieniu robotników przemawiał między innymi jakiś aktywista z zakładów papierniczych w Konstancinie-Jeziornie. Tak się biedak zaplątał‚ że niechcący wyprorokował: "Towarzyszu Gierek‚ towarzyszu Jaroszewicz - to wasze ostatnie dni"‚ podczas gdy w dostarczonym mu (zapewne wraz z bananami) tekście wystąpienia było zdanie o tym‚ że "w ostatnich dniach byliśmy z wami‚ towarzyszu Gierek...". Co ciekawe‚ ani Gierka‚ ani Jaroszewicza na wiecu nie było‚ partyjny papiernik zwracał się więc trochę do Pana Boga. A po całej tej hecy (podobne odbywały się na przełomie czerwca i lipca w całej Polsce) grały Czerwone Gitary. Gapiąc się w telewizor‚ myślałem o tym‚ gdzie ci wszyscy ludzie‚ wyraźnie zmęczeni upałem i drogą na stadion‚ pochowali swoje torby z bananami‚ bo na ekranie jakoś ich nie widziałem. Sytuację rozjaśnił mi sąsiad Jerzy Afanasjew, będący jednym z pomniejszych sekretarzy Podstawowej Organizacji Partyjnej w "Świerczewskim":

- Jacy wszyscy? Banany były tylko dla aktywu. Do kupienia! - zaznaczył‚ jakby mogło mi przyjść do głowy‚ że wolski Komitet Dzielnicowy PZPR obdarowuje czymkolwiek awangardę wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. On tylko starał się uczynić jej życie lżejszym i weselszym‚ niczym przed laty Józef Wissarionowicz Stalin.

BOLEK I LOLEK

Jedyni bohaterowie polskich kreskówek‚ którzy z powodzeniem rywalizowali z psem Huckleberrym‚ misiem Yogi czy myszami Pixie i Dixie. Dwóm urwisom‚ stworzonym jeszcze w latach 60. przez Władysława Nehrebeckiego‚ w 1973 roku przydzielono koleżankę Tolę‚ za czym - podejrzewano - stała Liga Kobiet (późniejsza Liga Kobiet Polskich) z całym swoim wątpliwym autorytetem. W każdym razie prekursorki feminizmu `a la polonaise były zadowolone.

Usiłowano też poddać Bolka i Lolka działaniom socjalizacyjnym. Miała temu między innymi służyć siedmioodcinkowa seria "Bolek i Lolek wśród górników". Traf chciał‚ że trochę późno wybrano się z realizacją tego cyklu‚ wprowadzając go na ekrany dopiero w roku 1980‚ gdy wiatr historii akurat zmiatał Pierwszego Sztygara PRL. Trzeba się było więc usatysfakcjonować bardziej obojętną ideologicznie "Wielką podróżą Bolka i Lolka". Twórcy filmu mieli zresztą permanentnego pecha. W następnej dekadzie zdecydowali wysłać niesfornych chłopców na igrzyska olimpijskie ("Olimpiada Bolka i Lolka"‚ 1983 - 1984)‚ tyle że Wielki Brat postanowił właśnie zbojkotować sportową rywalizację w Los Angeles.

Ale naprawdę mato kto pamięta‚ że jako zdeklarowany nieprzyjaciel Bolka‚ Lolka i ich koleżanki Toli określił się w 1973 roku Piotr Wierzbicki. Nie był wtedy jeszcze felietonistą "Tygodnika Powszechnego" ani nawet "Entuzjastą w szkole"‚ o Wałęsie nie słyszał i nie w głowie mu były bitwy o niego‚ nie śnił o "Nowych Światach" i "Gazetach Polskich"‚ za to z publicystycznej armaty wystrzelił‚ na łamach "Itd"‚ nie do wróbli nawet‚ ale do wróbelków‚ dochodząc pod koniectekstu do bardzo interesujących‚ ale i nieoczekiwanych wniosków: "Gdy patrzę na Bolka i Lolka‚ gdy widzę‚ jak radują się tą historyjką i dorośli‚ i dzieci‚ nie mogę mieć w tej sprawie żadnych wątpliwości: idea traktowania dzieci jako małych błaznów przyjęła się gruntownie‚ kiełkuje i owocuje w mentalności dorosłych i w mentalności dzieci‚ w mentalności twórców i mentalności odbiorców. Ale wierzę‚ że to się wszystko zmieni. Tak jak po żywiołowym zwróceniu się kultury i cywilizacji ku młodzieży i młodości zaczyna się nieśmiało rehabilitować walory dojrzałości i starości‚ tak przyjść musi prędzej czy później moda na dzieci‚ wywyższenie dziecięcości i dzieciństwa‚ odkrycie duchowych‚ intelektualnych walorów naturalnej niedojrzałości. Tak jak dziś kultura i cywilizacja mają - w naszym kręgu europejskim - charakter młodzieżowy‚ ale już się mówi‚ że o prawdziwej kulturze narodu świadczy stosunek do ludzi starych‚ tak kiedyś o prawdziwej kulturze narodu świadczyć będzie stosunek do małych dzieci". I tak wybitny publicysta mimo woli przepowiedział aktywizację pedofilów.

CZERWONA KSIĄŻECZKA

Wieści ze Związku Radzieckiego dotyczące konfliktu z Chinami dochodziły do nas w postaci szczątkowej. A przecież działo się tam‚ oj działo‚ skoro sam Jewgienij Jewtuszenko w poemacie "Na czerwonym usuryjskim śniegu" na wszelkiwypadek wzywał naród do szykowania się na nowe Kulikowe Pole. A w niepokazywanym nigdy w Polsce filmie z 1972 roku "Rosyjskie pole" Nikołaja Moskalenki głównej bohaterce‚ przodującej kołchoźnicy‚ Chińczycy zabijają syna. Film kończą sceny z kroniki filmowej pokazujące groby czerwonoarmistów - ofiar znad Ussuri - z płaczącymi nad nimi żonami i matkami.

Nastał początek "przerwanej" - zdaniem Edwarda Gierka - dekady‚ gdy znalazłem się w trzecim z kolei ogólniaku‚ oznakowanym numerem XXX‚ wtedy jeszcze bezimiennym (obecnie Jana Śniadeckiego). Szkoła była z gatunku beznadziejnych‚ wyróżniała się jedynie najpiękniejszym adresem pod słońcem: ulica Wolność 1/3. I oto w tej szkole zapanowała moda na... chińszczyznę. Polegało to na tym‚ że chodziliśmy do ambasady Chińskiej Republiki Ludowej‚ koło stadionu Polonii‚ skąd wychodziliśmy z naręczem materiałów propagandowych sławiących osobę i myśli towarzysza Mao Tse-tunga (pisanego później jako Mao Zedong). Większość tej makulatury lądowała w najbliższym koszu na śmieci‚ do dobrego tonu należało jednak trzymać w torbie "czerwoną książeczkę" i na przykład na jakiejś imprezie zaimponować koleżance odpowiednim cytatem. No‚ Mao był trendy‚ a wyprawy do Ambasady miały jeszcze ten walor‚ że łączyły się z pewnym ryzykiem‚ gdyż od czasu do czasu opuszczających to siedlisko rewizjonizmu legitymowała milicja. W następnym dziesięcioleciu młodzież polowała na "zielone książeczki" pułkownika Kadafiego.

Maoizm w naszym szkolnym wydaniu i zainteresowanie komunizmem po azjatycku wydały jednak owoce‚ a właściwie owoc. Najlepszym polskim specjalistą od Korei Północnej - Kim Ir Sena i syna jego - jest doktor Waldemar Dziak‚ lepiej znany z anteny radiowej jako Ogiński. W trzeciej klasie liceum z zapałem studiował "czerwoną książeczkę"‚ odczytując z niej co celniejsze fragmenty zarówno kolegom‚ jak i nauczycielom‚ co wprawiało tych ostatnich w niejakie zakłopotanie.

Fragmenty książki Krzysztofa Masłonia "Bananowy song", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Świat Książki

Kwiecień 2006

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Jasne, że wszyscy byliśmy kiedyś młodsi i piękniejsi, ale jeśli żyło się w oborze i taplało w gnojówce, to nie opowiadajmy teraz bajek o barwach, smakach i zapachach tamtych lat. Dla mnie był to czas ważny‚ gdyż - jak miało się okazać - decydujący o przyszłym życiu i tym wszystkim‚ co było w nim dobrego i złego. A zapamiętałem go na swój - podkreślam - wyłącznie na swój sposób.

Pozostało 98% artykułu
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo
Kraj
Sondaż „Rzeczpospolitej”: Na wojsko trzeba wydawać więcej
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Kraj
Michał Braun: Stawiamy na transparentność
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska