Zaremba pisze o czerwonych: byli poważni, profesjonalni, spokojni, wyrozumiali, samoograniczający się... Wymienia wiele przymiotników i każdy z nich stara się solidnie uzasadnić. Nie dlatego, że postkomunistów specjalnie lubi (znając jego publicystykę i jego samego osobiście, nigdy bym go o to nie podejrzewał), ale dlatego, że w jakiś przedziwny sposób ich szanuje. W swojej dziennikarskiej karierze od sejmowego reportera do jednego z najważniejszych polskich publicystów zdołał liderów SdRP i SLD dobrze poznać. Z jednymi pił herbatę, z drugimi... powiedzmy... kawę... Ale pisał o nich zwykle ostro i krytycznie.
Dziś Piotr Zaremba pisze o postkomunistach ciepło. Z pewnym sentymentem – charakterystycznym dla epitafiów. Bo dawni liderzy tej formacji: Janik, Miller, Siemiątkowski, Kwaśniewski, to - zdaniem publicysty „Dziennika” – umarła klasa, upadli arystokraci, których Napieralski i Olejniczak zastąpić nie są w stanie.A o umarłych pisze się tylko dobrze.
Niestety, mam wrażenie, że to pogrzeb przedwczesny. Być może kilku spośród starszych liderów SLD już pozostanie na politycznej emeryturze, ale coś czuję, że niektórzy powrócą. Ich partia już idzie w górę w sondażach, a w sejmowych głosowaniach stała się mocną podporą rządu Tuska. Czerwonych w Polsce już nie raz grzebano. Zawsze odradzali się. W kolejnych wcieleniach jako coraz mądrzejsze i coraz bardziej żarłoczne krokodyle.
[ul][li]**[/li][/ul]
Co oczywiście nie znaczy, że co pewien czas wchodzimy do tej samej rzeki. Jednak coś się zmienia. W tekście Zaremby nieco na marginesie pojawia się anegdotka o tym, jak po zwycięstwie Kwaśniewskiego goście jego sztabu wyborczego wygrażali pięściami pojawiającemu się na ekranie telewizorów Tomaszowi Wołkowi. Za parę lat, po zwycięstwie na przykład Olejniczaka, Wołek pewnie będzie w sztabie lewicy fetowany – jako jeden z współtwórców sukcesu postkomunistów, który pomógł dorżnąć część postsolidarnościwej watahy.