Nie wzbudzali wielkich sympatii, gdyż – według relacji współczesnych – już w wieku XVI postrzegano ich jako złodziei. Do Warszawy nie wpuszczano; zresztą poza wyjątkami nigdzie nie chcieli się osiedlać. Na terenie miasta pojawiali się z rzadka, i to – jak pisano w różnych czasach – „Nie potrafili nic innego, jak podkuwać konie, tańczyć, grać, wróżyć i kraść”.
Z czasem słowo „cygan” stało się określeniem wyłącznie negatywnym. Ponieważ ludzi tych miano już dość, więc na odbywającym się w Warszawie Sejmie Walnym w roku 1557 postanowiono wyrzucić ich z terytorium Rzeczypospolitej. Nigdy tego nie zrealizowano, ale zdania nie zmieniono przez stulecia. „To lud żyjący bez wytyczonego celu” – pisał o nich konserwatywno-katolicki „Posiew” i w listopadzie 1929 roku doniósł, że: „Starostwo grodzkie Praga usunęło z granic tzw. Wielkiej Warszawy obozy cygańskie. Usunięcie Cyganów nastąpiło z powodu bezpieczeństwa publicznego”.
Władza nie była jednak konsekwentna w egzekwowaniu swoich decyzji, bowiem dwa lata później „Gazeta Polska” zamieściła reportaż z cygańskiego obozowiska na Marymoncie, zaopatrując go w tytuł „Na marginesie cywilizacji”. A spostrzeżenia reportera były takie: „Marymont na tyłach domków parterowych (...) w kotlince widzimy szereg drewnianych klitek i płóciennych szatr (rodzaj dawnego, prymitywnego namiotu – przyp. red.). Dwa największe domki zajmują król Bazyli Kwiek oraz Kanclerz bezpaństwowego narodu prezes Wielkiej Rady Cygańskiej – Rudolf Kwiek”. Powiedział on reporterowi, że zna 16 języków. Dziś trudno powiedzieć, czy go nie ocyganił, wmawiając tę historyjkę, gdy obaj spożywali herbatę z pączkami, jak to napisano. W każdym razie był to ostatni artykuł na temat cygańskiej egzotyki w Warszawie tego okresu.
Restrykcje
Po okropieństwach ostatniej wojny tabory znów zaczęły jeździć po kraju, wjeżdżając i na peryferie stolicy. Pod koniec lat 50. widziałem barwną kawalkadę wozów przejeżdżających przez podwarszawską Leśniakowiznę. We wsi powstał popłoch, chłopi zaganiali kury do domów, a potem stawali w bramach z widłami. Postrzeganie Cyganów było jednoznaczne.
W roku 1952 sprawy wzięła w swe ręce bezpieka i rozpoczęto akcję osiedlania na siłę. Nie powiodła się, zresztą tak jak i za sanacji. Jedynie w kilku podwarszawskich miejscowościach ulokowano Cyganów w ruderach. Ludziom tym nakazano też mieszkać na ówczesnych, stołecznych przyległościach, m.in. na Gocławiu i Szmulkach. O ile dawali oni sobie radę podczas wędrówki, o tyle ich kwalifikacje okazały się nieprzydatne po osiedleniu i klepali biedę. Więc uciekali i znów się włóczyli. Jeden z redakcyjnych kolegów opowiadał mi, że szokiem dla niego był widok wozów cygańskich, jakie zatrzymały się w roku 1963 na podwórzach mokotowskiej ulicy Falęckiej – „Palili ogniska, stukali młotkami jakieś kotły i patelnie, a potem po paru dniach nagle odjechali”.
Władza wytrzymała do roku 1964 i zaostrzyła przepisy administracyjne. Jak mi relacjonowano, ostatni tabor widziano w okolicach stolicy w pierwszej połowie lat 70.