Brak naturalnego następcy (jedyny syn Aleksandra urodził się jako pogrobowiec) sprawił, że walka o schedę po nim pochłaniała świat antyczny przez następnych kilkadziesiąt lat i przeszła do historii pod nazwą wojen diadochów.
Platformę czekają teraz zapewne ostre bitwy, najpierw o to, kiedy powinno się wyłonić następcę Tuska, a potem o to, kto powinien nim zostać. Napięć, konfliktów, mniej i bardziej otwartych sporów będzie przy tym co niemiara, ale – paradoksalnie – PO może z nich wyłonić się zdrowsza niż była przez ostatnie lata.
Konsekwentna i często bezwzględna polityka, od lat uprawiana przez Donalda Tuska na partyjnym polu, podporządkowana była jednemu celowi. Takiemu skonstruowaniu własnego zaplecza, by nie znalazł się w nim nikt, kto w chwili porażki, osłabienia jego pozycji będzie w stanie odebrać mu ster rządów.
Ducha panującego w PO najlepiej oddał Paweł Graś, który w podsłuchanej i nagranej rozmowie z prezesem Orlenu mówił: „Nie widzę, kim by to [Platformę po odejściu Tuska] można było utrzymać" i „żaden [z potencjalnych następców] nie ma na to papierów".
Dziś wydaje się, że w sporze o to, jak go poszukiwać i kim jest ten, który miałby właściwe „papiery", zetrą się w PO dwa podstawowe pomysły. Dotychczasowi „lojaliści" – zwolennicy i współpracownicy Donalda Tuska, którzy widzą dziś swego nowego lidera w Ewie Kopacz będą przekonywali, by najważniejszym kryterium przy wyłanianiu następcy czy następców premiera było namaszczenie przez samego odchodzącego – postawią też na odsuwanie wyborów w czasie (tu najczęściej pojawia się pomysł końca roku 2015).