Dzień przed piątą rocznicą katastrofy smoleńskiej Bronisław Komorowski przebywał w Kijowie. Wszelkie oficjalne zapowiedzi, także na jego internetowej stronie informowały, że wygłosi przemówienie w Radzie Najwyższej jako pierwszy polski prezydent. Sęk w tym, że pierwszym, który tam wystąpił, był Aleksander Kwaśniewski w maju 1997 r. Gdy sprawa zaczęła żyć na Twitterze, urzędnicy poprawili komunikat.
Skąd pomyłka? – Strona ukraińska zapewniała nas, że to będzie pierwsze wystąpienie polskiego prezydenta w Radzie Najwyższej. Pisał tak nawet rano na Twitterze ukraiński ambasador w Warszawie. Ale powinniśmy byli to sami sprawdzić... – opowiedział nam urzędnik Kancelarii Prezydenta, prosząc o niecytowanie jego nazwiska.
Na skali poważnych problemów, którymi musi się zająć nasze państwo, to mała wpadka. Nie miałaby większego znaczenia, gdyby nie kontekst. Przy okazji rocznicy bowiem znów analizowaliśmy wydarzenia sprzed pięciu lat. Do katastrofy smoleńskiej nie doszłoby, gdyby urzędnicy na wszystkich szczeblach wypełniali swoje obowiązki. Gdyby urzędnicy Kancelarii Prezydenta, premiera, MSZ i BOR właściwie podchodzili do swych zajęć, żaden samolot ani 7, ani 10 kwietnia 2010 r. nie wystartowałby z Warszawy do Smoleńska.
Pięć lat później nikt z kilkuset urzędników Kancelarii Prezydenta nie zadał sobie trudu, by sprawdzić informacje od Ukraińców. A wystarczyło zerknąć do archiwum strony www.prezydent.pl.
Urzędnicy prezydenta pochwalili się niesprawdzoną informacją
Tym różni się Zachód od Wschodu, że podchodzi z pełną powagą do procedur. Na tym polega profesjonalizm – w nauce, dziennikarstwie, polityce i administracji – że podejmując decyzje lub przekazując informacje, należy wszystko zweryfikować. Jak można mieć zaufanie do struktur urzędniczych w sprawach życia i śmierci, jeśli w sprawach podstawowych nikt nie sprawdza informacji? Czy notatki z kluczowych spotkań głowy państwa ze szczytów NATO są tworzone z równą dezynwolturą, jak zapowiedzi dotyczące wizyty w Werchownej Radzie w Kijowie?
Wszystko to każe powiedzieć, że lekcji smoleńskiej w Polsce nie odrobiono. Powód jest bardzo prosty – żadna ze stron sporu nie miała w tym interesu. Prawica uznała katastrofę z 2010 r. za dowód kompromitacji Platformy i kierowanego przez nią państwa. Niechęć do PO została pomylona z diagnozą państwa. Donald Tusk stał się śmiertelnym wrogiem, wobec czego PiS chciało przede wszystkim odsunąć go od władzy, a dopiero potem zbudować nowe państwo, nową RP, nie zaś zajmować się naprawianiem obecnej.