Wbrew pozorom to nie jest nowa analogia. W kręgach stołecznej PO pojawiała się konsekwentnie przez ostatnie lata jako argument za tym, żeby pomnika w centrum stolicy nie budować w ogóle. Podejście to zmieniło się dopiero na progu trwającej kampanii wyborczej, bo pomysł budowy pomnika poparł prezydent Bronisław Komorowski – uznał, że pomoże mu to w staraniach o reelekcję.

Po co zatem Gronkiewicz-Waltz wraca do tego niesławnego zarzutu? Choćby po to, aby nie dopuścić do umieszczenia pomnika na Krakowskim Przedmieściu. Zgodnie z niedawną decyzją Rady Warszawy pomnik upamiętniający ofiary ma stanąć w okolicach placu Piłsudskiego – i ma to być klasyczny monument.

Ale jest też w tym wymachiwaniu wydrukami projektów z Warszawy i Norymbergi głęboki sens polityczny. Politycy PO starają się uderzyć w czuły punkt Jarosława Kaczyńskiego, licząc na zaostrzenie retoryki PiS. W kampanii wyborczej Platforma zawsze na radykalnych wypowiedziach lidera PiS korzystała. Skoro do tej pory Kaczyński nie dał się sprowokować ani nowymi stenogramami smoleńskimi, ani SKOK-ami, ani in vitro, to i kaliber używanych zarzutów rośnie.

To, że do tej pory nie powstał pomnik na miejscu katastrofy w Smoleńsku, jest, niestety, dość logiczne. Rosjanie mnożą problemy, początkowo ograniczając wielkość parceli, a ostatnio domagając się w zamian monumentu upamiętniającego czerwonoarmistów w Krakowie.

To, że nie ma pomnika w centrum Warszawy, to już jednak efekt wojny polsko-polskiej, w tym tanich zagrywek pani prezydent.