Polityka konfrontacji z religią i Kościołem, jaką ekipa Gomułki rozpoczęła po pozornej odwilży, obejmowała przeciwdziałanie budowie nowych kościołów i odnawianiu istniejących. Szczególnie dramatyczny przebieg miała walka o kościół w Nowej Hucie.
Pole bitwy
Okazja do upokorzenia Kościoła nadarzyła się już w roku 1950, gdy rozpoczęto budowę największej inwestycji planu 6-letniego – Nowej Huty. Dla 70 000 ludzi pracujących w zakładzie produkującym 1/3 polskiej stali należało zbudować osiedle mieszkaniowe. Ze szpitalami, szkołami, kinami. Bez kościołów i Boga. Wyrwani z całej Małopolski i przeniesieni w nowe otoczenie młodzi ludzie ze wsi łatwo mieli się poddać marksistowskiej obróbce.
Początkowo rezultaty społecznego eksperymentu zaskoczyły władze. Robotnicze osiedla stały się siedliskiem patologii. Według raportów MO 10 proc. kobiet oddawało się prostytucji, codziennością były dewastacje i kradzieże. Katastrofalny był stan higieny. Sytuacja zaczęła się poprawiać w drugiej połowie lat 50., ale pod koniec 1951 r. jeden z miejscowych aparatczyków mówił: „Czy ja mogę przeszkadzać dziewczynie z hotelu, jeśli ona chce przyjmować po kilku mężczyzn dziennie? Niech sobie to robi, skoro tego biologicznie potrzebuje. Nas cieszą każde narodziny, my, socjaliści, nie mamy zakłamanej kościelnej moralności". Krakowski Kościół czekała ciężka przeprawa.
Od 1952 r. w Bieńczycach, wsi położonej najbliżej osiedli robotniczych, istniała namiastka parafii. Do przerobionego na potrzeby kaplicy dworku zaczęły walić tłumy wiernych. Kościół krakowski odzyskiwał inicjatywę. Nie uszło to oczywiście uwagi władz. „Dziennik Polski" w 1957 r. pisał o obstrzale propagandowym, „który z dwóch stron prowadzą dwie ambony w Mogile i Bieńczycach. Kartacze szwedzkie pękające niegdyś nad Jasną Górą mniej chyba czyniły huku". I dalej już czysta frustracja: „Mieszkańcy Nowej Huty w swej masie to przybysze ze wsi. I to tłumaczy cel bojaźni wobec ambony i grzmiących słów potępienia. Urok i wpływ komży i święconego obrazka pozostał niezatarty".
Starania wiernych w czasie odwilży
Wierni zaczęli się domagać budowy kościoła z prawdziwego zdarzenia. Zgoda, w myśl porozumienia pomiędzy państwem a Kościołem z 1956 r., zależała formalnie od wydziału do spraw wyznań przy właściwej radzie narodowej. Instytucja ta nie miała jednak żadnej samodzielności. W sprawach najistotniejszych decydował Urząd do spraw Wyznań podległy bezpośrednio premierowi, a tym samym PZPR. Oczywiście olbrzymią rolę w polityce wobec Kościoła odgrywała SB, której funkcjonariusze byli zresztą często urzędnikami wydziałów ds. wyznań.