– Rosja potwierdza swą odpowiedzialność za życie rodaków oraz współobywateli i rezerwuje sobie prawo wzięcia ich pod ochronę – czytamy w wydanym dziś specjalnym oświadczeniu rosyjskiego MSZ. Nawiązuje ono do wydarzeń z czwartku wieczorem w Doniecku, w których w wyniku starć zginął co najmniej jeden człowiek (według niepotwierdzonych danych – trzech). Zdaniem Moskwy nie ma wątpliwości, że krwawe zajścia sprowokowali „przyjezdni z innych regionów kraju".
– Jedna z ofiar śmiertelnych to Ukrainiec z lokalnej organizacji Swobody – mówi „Rz" Aleksander Klużew z donieckiego oddziału Komitetu Wyborców Ukrainy, ogólnokrajowej organizacji społecznej. Z doniesień medialnych wynika, że w starciach uczestniczyli po stronie prorosyjskiej tzw. tituszki, czyli chuligani, a po stronie proukraińskiej nie zabrakło zwolenników radykalnego Prawego Sektora.
Zamieszki rozpoczęły się pod koniec demonstracji zorganizowanej pod hasłem „Za jedną Ukrainę".
Majdan na opak
– To zaledwie rozgrzewka przed spodziewanymi wydarzeniami w sobotę i niedzielę – mówi Klużew. Na forach internetowych kipi od przygotowań do wieców i demonstracji nie tylko w Doniecku, ale także w innych miastach wschodniej Ukrainy. Są też plany zajmowania budynków administracyjnych innych instytucji. Klużew jest przekonany, że za całą akcją stoją nie tylko zwolennicy Rosji w Donbasie, ale i instruktorzy z Rosji. Zresztą jedni z jej organizatorów z Narodowego Pospolitego Ruszenia Donbasu podają swój numer konta w Rostowie nad Donem. Eskalacja napięcia zbiec się ma z niedzielnym referendum na Krymie.
– To, co się dzieje w Doniecku, jest zwykłym powstaniem ludowym przeciwko juncie sprawującej władzę w Kijowie – przekonuje „Rz" Siergiej Markow, były doradca prezydenta Putina. Jest przekonany, że powstania takie wybuchną w Charkowie, Odessie oraz Ługańsku. Jego zdaniem rosyjskojęzyczni mieszkańcy wschodniej i południowej Ukrainy znajdują się w bezpośrednim niebezpieczeństwie i Rosja nie ma prawa pozostawić ich samym sobie.