Historia, ale i logika działania reżimu podpowiada, że niespecjalnie można im wierzyć... Nie raz już obiecywali złote góry. To po pierwsze, a po drugie, reżim północno-koreański jest groźny póki szczerzy kły, a tymi kłami jest atom. Niemniej, niezależnie od tych oczywistości, dziwi nieco atencja Donalda Trumpa wobec Kim Dzong Una.
Trump jakby zapomniał, ze rozmawia z groźnym przywódcą totalitaryzmu, który ma skrwawione ręce krwią nawet swojej rodziny. Na jego skinienie dokonuje się w Korei Płn. najbrutalniejszych egzekucji, a w kwestii obozów koncentracyjnych, mistrzami i jedynymi konkurentami dla Kima byli Hitler, Stalin i Pol Pot.
Skąd więc te słowa Trumpa o zdolnym polityku i przywódcy miłującym swój kraj? Nie należałoby by być bardziej powściągliwym? A jednak Trump nie jest. Gdzie rodzi się ta maniera?
Trump po pierwsze jest miłośnikiem mocnych ludzi. W tym sensie Kim Dzong Un mu po prostu imponuje. Po wtóre na siłę chce przejść do historii jako ten, który poskromił Kima. A po trzecie jest kolekcjonerem osobliwości. Gdyby miał szansę na śniadanie z Hitlerem, z pewnością by skorzystał. Drobny problem, że ten ostatni już nie żyje.