Ta dwoistość jest wynikiem doraźnych układów partyjnych działających w roku 1997, w momencie uchwalania konstytucji. Postpeerelowska większość zasiadająca wówczas w polskim parlamencie pierwotnie chciała zasadniczo zredukować rolę prezydenta, którym był Lech Wałęsa. Kiedy ku zaskoczeniu wszystkich wybory wygrał Aleksander Kwaśniewski, pozostawiono mu istotne uprawnienia. W efekcie borykamy się z niespójnym systemem. Polska konstytucja wymaga co najmniej naprawy, jeśli nie napisania od nowa.
Dobrze byłoby jednak, gdyby praca nad nią uwolniona została od doraźnych interesów politycznych. Dziś kwestia relacji prezydent – premier znalazła się natomiast w ogniu walki. Paradoksalnie można by uznać, że największym sprzymierzeńcem premiera Donalda Tuska jest prezydent Lech Kaczyński. W wypowiedziach z okazji 100 dni rządów premier już wyraźnie wskazuje, że zaniechania i braki w działaniach jego rządu spowodowane są kłodami, które pod jego nogi rzuca prezydent. Od jakiegoś czasu zresztą sprzyjające rządowi media zajmują się głównie analizą niechętnych rządowi pomruków i deklaracji prezydenckiego ośrodka, którego poczynania – nie zawsze zręczne – stwarzają zresztą dogodne ku temu preteksty.
Frontalny atak na prezydenta zmierzający do ograniczenia jego uprawnień nie leży jednak w interesie obecnego premiera, który (wszystko na to wskazuje) za cel swój obrał prezydencki fotel. W dającym się przewidzieć czasie będziemy więc skazani na pozycyjną wojnę między prezydentem, który stworzyć chce bastion dla obecnej opozycji, a rządem, dla którego konflikt z prezydentem stwarzać będzie dogodne wytłumaczenie politycznej bierności.