Wczoraj w TVN 24 Władysław Frasyniuk, dawny działacz „Solidarności”, przekroczył wszelkie granice dyskusji w tej kwestii. Pod adresem autorów książki Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza padły słowa – trudno tu użyć innego określenia – rynsztokowe.

– Z takimi ludźmi nie prowadzi się dyskusji, można im dać w twarz – powiedział Frasyniuk i określił historyków IPN jako „hołotę”. Polityk Partii Demokratycznej stwierdził, że obaj badacze są „ludźmi plującymi na historię, na autorytety, na tych, którzy walczyli za nich” i orzekł, że „nie mają oni prawa oceniać Lecha Wałęsy”.

Frasyniukowi wydawało się pewnie, że broni sztandarów „S”. W rzeczywistości jego słowa mogą tylko skompromitować ten zasłużony szyld. „S” walczyła bowiem o wolność słowa i swobodę badań naukowych. Polityk PD, żądający, by tylko jego środowisko decydowało, kto jest autorytetem i kto może badać przeszłość, byłby groteskowy – gdyby nie to, że swoimi wypowiedziami musi budzić niepokój.

Z historykami IPN Władysław Frasyniuk ma pełne prawo polemizować, wytykać im błędy (jeśli takie znajdzie) lub przeciwstawiać im swoją wizję historii. Żadne zasługi nie dają mu jednak prawa pomiatać innymi i zabraniać im badania przeszłości. Taka jest logika mijającego czasu, że kolejne pokolenia przystępują do badania dziejów nawet tych, których uważa się za bohaterów.

Obok Frasyniuka w studiu TVN 24 gościł inny weteran opozycji antykomunistycznej Andrzej Czuma. Gdyby kierować się kryterium wieku (Frasyniuk mówił o historykach IPN, że są za młodzi, by oceniać) można by przypomnieć, że Czuma zaczął walkę z PRL i poszedł za to do więzienia, kiedy Frasyniuk chodził do podstawówki. Czuma jednak bronił prawa Gontarczyka i Cenckiewicza do pisania o historii. I – co najważniejsze – wskazał, na czym polega dramat Lecha Wałęsy. A polega na tym, że nie zalazł się nikt, kto by mu powiedział, iż jego wielkość nie zniknie po przyznaniu się do win młodości. Dwaj ludzie opozycji i dwa tak różne style.