Projekt Wschodniego Partnerstwa, który minister Radosław Sikorski przedstawi dziś w Brukseli, dotyczy krajów postradzieckich graniczących z Unią (Ukraina, Mołdawia, z zastrzeżeniami także Białoruś) i tych nieco dalszych (państwa kaukaskie: Armenia, Azerbejdżan, Gruzja). Status uprzywilejowany w stosunkach z UE należy im się nie dlatego, że już są członkami organizacji, które Europę mają w nazwie (Rada Europy czy OBWE).

Po prostu – to je właśnie łatwiej wyobrazić sobie w Unii Europejskiej niż na przykład Maroko czy Libię, choć są one bliższe wielu starym członkom Wspólnoty. Ukraina czy Mołdawia to – jak powiedział w niedawnym exposé minister Sikorski – europejscy sąsiedzi Unii, a kraje Maghrebu są – i zawsze będą – sąsiadami Europy.

O tej – choć jeszcze odległej – wizji rozszerzenia UE na wschód nie wolno nam zapominać. Bo Wschodnie Partnerstwo – co może być jego ewentualną słabością – nie zastąpi państwom Europy Wschodniej perspektywy prawdziwego członkostwa w Unii.

Nawet najbardziej uprzywilejowany status z ruchem bezwizowym i strefą wolnego handlu, nawet miliardy euro pompowane we Wschód (o których na razie można tylko pomarzyć) też jej nie zastąpią. Nie próbujmy tworzyć UE bis, quasi-UE dla ubogich i niepewnych czy pseudo-UE dla krajów, które Moskwa uważa za swoją strefę wpływów.

Miejmy nadzieję, że te obawy – wyrażane także przez polityków ukraińskich, choć innymi słowami – nie okażą się uzasadnione. Że Wschodnie Partnerstwo pomoże Europie Zachodniej przekonać się do jej zapomnianej wschodniej części. I że za jakiś czas Ukraina oraz inne kraje Wschodu (w tym Białoruś) usłyszą, iż także dla nich jest miejsce w Unii.