Ten sam argument wyjątkowo trafnie da się zastosować także do całkowitego zakazu bicia dzieci, którego wprowadzenie zapowiedział parę dni temu Donald Tusk. Jeśli szefowi rządu wydaje się, że po wprowadzeniu owego zakazu opiekun, który jest zdolny zakatować na śmierć małą dziewczynkę, powstrzyma się od tego czynu, to się głęboko myli. Najwyżej o biciu zastraszonych dzieci w rodzinach patologicznych będziemy się dowiadywali rzadziej. Za to zwykłe matki i zwykli ojcowie, którym zdarzy się dać swoim pociechom lekkiego klapsa w miejscu publicznym, będą trafiać do aresztów. W dodatku przepis, który pozwoli niesfornemu dziecku posłać rodzica za kraty, na pewno nie polepszy atmosfery w wielu rodzinach.
Wszyscy jesteśmy chyba zgodni, że znęcanie się nad dziećmi jest obrzydliwym przestępstwem i powinno być surowo karane. Żaden normalny rodzic nie stosuje kar cielesnych jako podstawowej metody wychowawczej. Ale też każda matka i ojciec doskonale wiedzą, że do dziecka często nie sposób trafić za pomocą racjonalnych argumentów i bywa, że jedynym skutecznym rozwiązaniem jest klaps. Stąd – pozornie nieco zaskakujące – wyniki sondażu „Rzeczpospolitej” wskazujące, że dwie trzecie Polaków zgadza się na wprowadzenie ustawowego zakazu bicia dzieci, a równocześnie 78 proc. z nas uważa karanie klapsem za dopuszczalne. Wyjaśnienie tego paradoksu jest oczywiste: nie potępiamy klapsów, bo po prostu nie uznajemy ich za bicie.
Dobrze byłoby więc, gdyby i Donald Tusk, i jego rząd nie ulegali bezrefleksyjnie nowoczesnej poprawności politycznej, lecz by się zastanowili, jakie skutki może przynieść wprowadzenie do kodeksu karnego kary za klapsa. By spróbowali przewidzieć nie tyle to, co nowe przepisy mogą zmienić w rodzinach patologicznych, ile raczej, jaką krzywdę mogą wyrządzić rodzinom normalnym.