A jest z czego żartować. Zgromadzone w raporcie przypadki nie powalają na kolana. Wykazano dość drobne nieprawidłowości na poziomie, jakim powinien zajmować się resortowy księgowy, a nie pełnomocnik rządu.
Oczywiście Julia Pitera miała rację, gdy przypominała, iż karta kredytowa to nie dodatek do pensji. Przy okazji jednak pani minister kreowała wokół kart kredytowych aurę korupcji i zapowiadała, że wykaże grube nieprawidłowości. A gdy musiała wyłożyć karty na stół, okazało się, że jej rewelacje nie poruszyły nawet tych komentatorów, którzy zwykli bardzo surowo oceniać poprzedni rząd.
Kto wie, czy nie najciekawsze jest to, czego w raporcie nie ma – czyli wydatki Radosława Sikorskiego, jedynego ministra, który był członkiem zarówno rządu PiS, jak i gabinetu Donalda Tuska. A już od lutego tego roku – kiedy informacje te uzyskała Sejmowa Komisja Obrony – wiadomo, że właśnie Sikorski w czasie 13 miesięcy swojego urzędowania obficie korzystał ze służbowej karty, szczególnie w restauracjach.
Rzecz jednak nie w tym, by rozliczać poszczególnych ministrów – w tym i ministra Sikorskiego, bo przecież nie mogą zapraszać swoich gości do barów mlecznych. Ale w tym, że raport Pitery nie tylko ociera się o śmieszność, ale też wydaje się wybiórczy.
Porównanie dzisiejszej Julii Pitery, ścigającej podejrzane zakupy dorsza w cenie paru biletów tramwajowych, z Julią Piterą sprzed kilku laty odważnie zadającą pytania o układ warszawski, jest rozczarowujące. Pani minister ciężko pracuje, by jej urząd kojarzył się z dziwactwami. Gorzej, że robi to za pieniądze podatników, o które sama tak martwi się w swoim raporcie.