Prezydent Lech Kaczyński demonstracyjnie daje do zrozumienia, że ratyfikowanego przez parlament traktatu lizbońskiego nie podpisze. Po niedawnych reprymendach Donalda Tuska w sprawie tarczy prezydent pośrednio przypomina premierowi, że w kwestii podpisu traktatu uzależniony jest od jego dobrej woli. Przy okazji daje sygnał, iż solidaryzuje się z Irlandczykami odrzucającymi traktat, opiera się presji Berlina i Paryża, i przypomina, że „Lizbona” nigdy go nie zachwycała. Premier Tusk daje się wytrącić z równowagi. Zaczyna oskarżać prezydenta o „błąd albo pomyłkę”. Czy za chwilę zacznie się kolejny rytualny taniec? Deklaracje poparcia dla premiera jako lidera obozu światłej Europy przeciw obskurantyzmowi Kaczyńskich...? Głosy sympatii zagranicznych dzienników, z uznaniem przyjmujących heroiczne zmagania Tuska z braćmi Kaczyńskimi, hamulcowymi unijnej integracji...?

Obaj rywale mają w tej grze niewygodne fakty z przeszłości. Donald Tusk jeszcze rok temu krytykował traktat lizboński za to, że zabrakło w nim pierwiastkowej zasady liczenia głosów, a dopiero od niedawna wychwala dokument jako najlepszy pod europejskim słońcem. Z kolei Lech Kaczyński rok temu z entuzjazmem zaakceptował obecny kształt traktatu i zapowiadał jego ratyfikację.

Dla Polski korzystne byłoby dziś wyczekiwanie. Sprawdzenie, kto w europejskim sporze o traktat weźmie górę. Czy ci, którzy twierdzą, że dokument jest martwy, czy ci, którzy upierają się, że można w jakiś cudowny sposób go reaktywować? Ale dla premiera i prezydenta znacznie bardziej korzystna jest kolejna bitwa w ich krajowej wojence. Kaczyński pokazuje się w niej jako krytyk europejskich iluzji, Tusk – jako wierny sojusznik Brukseli. Teraz padać będą najbardziej uroczyste zaklęcia – bez refleksji, że w końcu i tak trzeba będzie utkać jakiś żmudny consensus w polityce zagranicznej. Bo Kaczyński i Tusk w polityce zagranicznej nie są w stanie się wyminąć. Ale podroczyć się z tydzień? A i owszem.