Fantastyczne! Aleksander Kaczorowski, który pamięta, jak to było z Lesławem Maleszką, grzeszy, ufając własnej pamięci. Powinien bowiem zaufać pamięci redakcyjnego kolektywu. Pamięć jednostki jest ułomna, tylko kolektyw umie wypracować należytą wykładnię tego, co miało miejsce, albo co się niektórym w ich ułomnej pamięci wydało, że miało miejsce, a nie mogło mieć, bo naruszałoby pryncypia.

Rzeczywiście, jeśli chodzi o "Wyborczą", to i ja mam z moją indywidualną pamięcią kłopoty. Pamiętam, że Milczanowski po sprawie "Olina", a Miodowicz po rewelacjach Jaruckiej byli dla tej gazety ludźmi krańcowo niewiarygodnymi, a oto są autorytetami. Wojciech Mojzesowicz rok temu był ucieleśnieniem pisowskiej ohydy i "korupcji politycznej", teraz jego wyznania, że nie zdejmie ze ściany obrazka z Wałęsą, bynajmniej nie są dla "Gazety" ośmieszaniem Wałęsy.

Podobnie jak włączenie do chóru obrońców byłego prezydenta emerytowanego stoczniowca, któremu ukazał się Chrystus i kazał Wałęsie przebaczyć, choć niegdyś z podobnych wyznań robiono sobie na Czerskiej jaja aż miło.

"Gazeta" wybija na pierwszej stronie, że "błędy młodości" nie mogą rzutować na ocenę Wałęsy, i zajadle gromi nienawistników, których winą jest właśnie twierdzenie, jakoby Wałęsa popełnił w młodości jakieś błędy, czego przecież on sam się stanowczo wypiera. Natomiast wobec samych pracowników "Gazety" obowiązuje zasada odwrotna: ich trzeba oceniać wedle dawnych zasług, a nie całości dokonań. Inaczej się obrażają i oddają ordery. Kiedy się zaplątało w krętactwach, to rzeczywiście nie zostaje nic, tylko się demonstracyjnie obrazić.