Piszę „wydaje się”, bo doświadczenie mnie nauczyło, że w sprawie tarczy nic nie jest pewne. I to nie tylko dlatego, że jest to kwestia niezwykle skomplikowana, łącząca w sobie pogmatwane interesy geopolityczne, trudne kwestie prawne i wymagające zaawansowanej wiedzy zagadnienia techniczne.Także dlatego, że strony uczestniczące w tej rozgrywce – administracja Busha, rząd premiera Tuska i pałac prezydenta Kaczyńskiego – od miesięcy stosują metodę zasłon dymnych, krzywych luster i pokerowych zagrywek. Wydaje się, że sami uczestnicy tej gry pozorów już jakiś czas temu się w niej nieco pogubili.
Tak więc wydaje się, że wielomiesięczne negocjacje, których szczerze dosyć mają już wszyscy ich uczestnicy i obserwatorzy, znalazły się w kluczowym punkcie. Amerykanie wraz z polskimi ekspertami dokonali ostatecznej analizy warunków, na jakich należałoby ulokować bazę w Polsce, i przedstawili Warszawie ostateczną propozycję. Dalszy rozwój wydarzeń sprowadza się do dość wyrazistej, choć wcale nie prostej decyzji: bierzemy to, co nam dają, czy odmawiamy.
Dłużej grać na zwłokę raczej się nie da. Widać już wyraźnie, że Amerykanie nie dadzą się przyprzeć do muru i nie wyciągną z kieszeni książeczki czekowej – co najwyżej trochę drobnych. Można co prawda czekać do nastania nowej administracji, ale czy to coś zmieni? Jeśli nawet ta administracja będzie chciała po doświadczeniach ostatnich kilkunastu miesięcy wrócić do rozmów z Polską, to jest mało prawdopodobne, by mogła zaproponować coś więcej. Kongres, który musi zatwierdzić każdy znaczący wydatek budżetowy, pozostanie w rękach sceptycznych wobec tarczy demokratów. Również ogólny trend budżetowy pozostanie bez zmian: ciąć, ciąć, ciąć.
Wydaje się więc, że przyszła chwila na ostateczną decyzję. Wystarczy mieć nadzieję, iż wszystkie strony często żenującej i nieodmiennie bezwzględnej walki politycznej, jaka bez chwili oddechu toczy się w Polsce, będą potrafiły w tym ważnym momencie wznieść się ponad podziały.
Boję się, że tak się jednak nie stanie.