Cztery miliardy ludzi zgromadzonych przed telewizorami oraz 91 tysięcy na trybunach stadionu olimpijskiego zwanego Ptasim Gniazdem obejrzało oszołamiający spektakl, w którym wystąpiło niemal 15 tysięcy artystów występujących pod kierunkiem Yimou Zhanga, reżysera nagrodzonego Oscarami filmu "Dom latających sztyletów". Podczas przedstawienia wystrzelono 30 tysięcy fajerwerków, a w finale Li Ning, zdobywca trzech medali olimpijskich w gimnastyce sportowej, wzniósł się w górę – podniesiony na sznurkach – i poszybował wokół stadionu w stronę znicza. Całość zapierała dech w piersiach.

A zapierałaby jeszcze bardziej, gdyby nie świadomość tego, co towarzyszy tym igrzyskom. Gdyby nie świadomość represji spotykających Chińczyków, gdyby nie deptanie praw człowieka między innymi w Tybecie, gdyby nie wszechobecna cenzura. Oraz gdyby nie fakt, że zachodniemu światu po raz kolejny nie udało się utrzymać równego szyku w traktowaniu Chin. Na uroczystości pojawili się przecież szefowie aż 90 państw, w tym prezydent USA George W. Bush oraz prezydent Francji Nicolas Sarkozy.

Czy można się jednak dziwić temu, że znów zwyciężyła realpolitik, skoro z potęgą Chin mamy do czynienia nie tylko raz – na stadionie olimpijskim zwanym Ptasim Gniazdem, lecz – przeciwnie – mamy z nią do czynienia każdego dnia, w każdym zakątku świata, w każdej fabryce i w każdym sklepie. Skoro połowa produkowanych na świecie ubrań pochodzi z Chin. Skoro Chiny zużywają 40 proc. cementu, 40 proc. węgla, 30 proc. stali i 12 proc. energii. Skoro Chiny kupują, sprzedają oraz inwestują na gigantyczną skalę, dyktując całemu światu warunki.

"Jeden świat, jedno marzenie" – tym hasłem przewodnim igrzysk powitał sportowców Liu Qi, przewodniczący komitetu organizacyjnego olimpiady. Mimo wszystko należy mieć nadzieję, że jeśli to ma być rzeczywiście jeden świat i jedno marzenie, to jednak będzie to – choćby za wiele lat – ziszczone marzenie o naszym świecie. O świecie wolnych ludzi.

Skomentuj na blog.rp.pl/gabryel