Owszem, ekspedycja była ryzykowna, być może należało także wcześniej szczegółowo omówić jej przebieg z przewodniczącym Rady Europejskiej Nicolasem Sarkozym. Czasami jednak takie nacechowane emocjami gesty okazują się ważniejsze niż wynegocjowane w pocie czoła porozumienia pokojowe.
Czy symboliczna wizyta pięciu polityków zaszkodziła negocjacjom z Kremlem? Czy zaszkodziła Unii Europejskiej? Czy podważyła jej skuteczność na arenie międzynarodowej?
Unia od dłuższego czasu starała się załagodzić spór między Gruzją a Abchazją i Osetią Południową – bez rezultatu. Niewiele wskórał na Kaukazie Javier Solana, wysoki przedstawiciel UE ds. międzynarodowych, który odwiedził abchaskie Suchumi raptem dwa miesiące temu. Porażkę poniósł niemiecki minister spraw zagranicznych FrankWalter Steinmeier, którego trzypunktowy plan pokojowy dla Abchazji został odrzucony przez lidera separatystów Siergieja Bagapsza. Trudno więc stwierdzić, że Kaczyński i Adamkus coś popsuli, bo Unia Europejska dotąd wykazywała się w tym rejonie wyjątkową indolencją.
Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że być może właśnie Kaczyński i jego towarzysze uratowali w Tbilisi twarz Zachodu. Gruzini byli rozczarowani słabą reakcją Ameryki i Europy na rosyjski atak. Mówili nawet o "nowym Monachium", czuli się oszukani i opuszczeni. Aż wreszcie we wtorkowy wieczór zobaczyli u boku Micheila Saakaszwilego pięciu polityków, z których czterech reprezentowało Unię. A zatem Europa o nich nie zapomniała.
W ostatnich dniach każdy robił swoje: Steinmeier przekonał ministrów spraw zagranicznych Rosji i Gruzji, by zaczęli ze sobą rozmawiać, Sarkozy ustalał z Miedwiediewem plan pokojowy, Kaczyński podnosił Gruzinów na duchu. Gdy unijna dyplomacja jest doskonale skoordynowana, zazwyczaj nic z niej nie wychodzi. Gdy wprowadzić do niej nieco chaosu, spontaniczności oraz szczyptę ambicji poszczególnych polityków, efekty okazują się całkiem przyzwoite.