A w przekonaniu, jak ważny to krok, najlepiej umacniają nas sami Rosjanie. W końcu – czego uczy smutne doświadczenie – im mocniej oni protestują przeciw czemuś, co chcemy uczynić lub już uczyniliśmy, tym pewniejsze jest, że leży to w naszym żywotnym interesie. Tak właśnie dzieje się również tym razem, choć przecież polsko-amerykańskie porozumienie w żadnym wypadku nie jest wymierzone w Rosję, bo nie jest wymierzone w nikogo, kto nie ma wobec USA i ich sojuszników (wśród nich Polski) złych zamiarów. A Rosja przecież chyba nie ma?
Parafowana przez polskich i amerykańskich negocjatorów umowa przewiduje, że w zamian za naszą zgodę na zainstalowanie w Polsce elementów tarczy antyrakietowej mającej chronić terytorium USA, ich wojska oraz terytoria sojuszników z NATO przed atakiem rakietowym, Stany Zjednoczone podpiszą deklarację o „wspólnym reagowaniu na zagrożenie wojskowe i niewojskowe" (a więc na przykład energetyczne). Będziemy też mogli liczyć na dostęp do nowoczesnych technologii antyrakietowych. Nadto, w Polsce oprócz amerykańskiego garnizonu obsługującego elementy tarczy stacjonować będzie garnizon obsługujący baterię rakiet Patriot.
Z okazji trwającego od czwartku „święta tarczy" dobre słowa należą się wszystkim, którzy przyczynili się do sfinalizowania porozumienia – w pierwszej kolejności prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu oraz premierom Donaldowi Tuskowi i Jarosławowi Kaczyńskiemu, a także wszystkim negocjatorom. A więc wiwat umowa! Wiwat prezydent! Wiwat premierzy! Wiwat naród! Wiwat wszystkie stany!
Jednakże w trosce o to, abyśmy jak najczęściej mieli okazję do świętowania, nie powinniśmy ślepo się poddawać świątecznej atmosferze i jak najszybciej wyjaśnić, czy to, co zostało parafowane w połowie sierpnia, na tyle istotnie odbiega od tego, co zostało wynegocjowane na początku lipca, że aż warto było zaryzykować klęskę porozumienia.
Skomentuj na blog.rp.pl/gabryel