Pomysł "kreowania" pieniądza pod zastaw zapisów księgowych wynikających z różnicy kursów nie jest nowy – już sześć lat temu do "rezerwy rewaluacyjnej" próbował się dobrać podczas swego krótkotrwałego kuglowania finansami publicznymi Grzegorz Kołodko, a i potem myśl o skrzyniach dewiz marnujących się w piwnicach NBP nie dawała spokoju Andrzejowi Lepperowi.
Ale w obecnej sytuacji gospodarczej, gdy nie wiadomo, jakie siły będą oddziaływać na polską walutę za kilka miesięcy, takie – de facto – drenowanie banku z rezerw, które mogą się okazać niezbędne do odparcia spekulacyjnych ataków, to po prostu wielki hazard.
Tym bardziej nieodpowiedzialny, że pokazujący spekulantom w oczywisty sposób, na co gra polski rząd, a więc jak mogą na nas zarobić grube pieniądze, niczego nie ryzykując.
Wyskok ministra Sławomira Nowaka, w końcu zaufanego współpracownika premiera, utrzymany w retoryce godnej wspomnianego już Leppera ("zmusimy NBP do ujawnienia zysku, który ukrywa przed Polakami!"), był tak dla świata ekonomicznego horrendalny i tak nielicujący z wizerunkiem Tuska jako polityka odpowiedzialnego, że jego liczni zwolennicy próbują rozpaczliwie go ratować, rozgłaszając, że tak naprawdę PO nie zamierza robić żadnego skoku na NBP i księgowych sztuczek, że to "tylko", jak zwykle, pic i propaganda. Taka pijarowska zagrywka, która ma pokazać wyborcom, że PO zmuszona została do podniesienia podatków przez prezydenta i pisowskiego szefa NBP, którzy siedzą na skrzyniach z walutą, ale nie chcą jej oddać społeczeństwu.
Cóż, jeśli ktoś sądzi, że to stawia rząd w mniej złym świetle…