Dobierając posłów do Sejmu PRL, przypomnijmy, dbano nie tylko o to, aby była w nim określona liczba kobiet. Dbano też, aby były w nim reprezentowane wszystkie środowiska zawodowe i społeczne. Działacze Frontu Jedności Narodu starannie obliczali i wyważali, ile na listach powinno się znaleźć włókniarek, a ilu spółdzielców, ilu górników, a ilu i ilorolnych chłopów.
Nie brakło miejsca dla przedstawiciela rzemiosła i inteligencji pracującej, dla nauczycielki i dla konduktora. Rzecz oczywista, że na takiej liście odzwierciedlającej wiernie społeczeństwo dokonywanie przez wyborców jakichkolwiek skreśleń byłoby zbrodnią przeciwko demokracji, toteż słusznie do takowych zniechęcano, a jeśli nawet wyborcy kogoś skreślili, ignorowano to.
Jeśli reprezentatywność parlamentu jest wartością, to USA są zaprzeczeniem demokracji. W Kongresie i Senacie nie tylko przytłaczającą większość stanowią mężczyźni, ale też prawie 80 proc. deputowanych to prawnicy, a dalszych kilkanaście procent teoretycy i praktycy biznesu. Ani jednego farmera, ani jednej robotnicy czy szambonurka. Taki jest żałosny skutek, kiedy zamiast zadbać o reprezentatywność parlamentu, puszcza się wybory na żywioł i pozwala ludziom głosować, jak chcą.
Wystarczy porównać model doprowadzony do ideału w Peerelu z bezparytetowym rozwydrzeniem amerykańskim i chwilę pomyśleć, co lepsze i bardziej demokratyczne. No, niektórym zalecałbym jeszcze, aby wprzódy stuknęli się w czoło.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/07/14/parytet-vs-demokracja/]Skomentuj[/link][/ramka]