Niby wszyscy wiedzą, że jakobini to Kaczyńscy, Robespierre to Kamiński i tak dalej, bo to nie pierwszy obszerny esej Adama Michnika na ten temat, ale obrona marnej władzy przed żądaniami opozycji od razu nabiera niezwykłej głębi.
Rewolucja nieuchronnie się radykalizuje, a potem jeszcze bardziej radykalizuje, i dlatego lepiej cierpieć głupotę, zło, korupcję, nikczemność i inne niedostatki władzy, niż godzić się na jej odsunięcie, bo to jest właśnie wejście na równię pochyłą rewolucji.
Wadą wielokrotnie powtarzanej tezy Adama Michnika o tej nieuniknionej jakoby pułapce radykalizmu jest jej słaba przystawalność do historii. Bo taka na przykład rewolucja francuska skończyła się bonapartyzmem, nazistowska nocą długich noży, a bolszewicka stalinowską debolszewizacją i breżniewowskim "zastojem" – co dowodzi, że z radykałami, którym nigdy nie dość gilotyn, rewolucje sobie skutecznie radzą.
Jeszcze liczniej od nich rodzą bowiem takich, którzy na zwycięstwie się dorabiają, a to mająteczku, a to gazety, a to dworskiego tytułu wraz z przypisanymi doń honorami i dochodami, i tym sposobem z dnia na dzień z rewolucjonistów stają się zapiekłymi reakcjonistami.
Od chwili, gdy porządek świata się zmienił i zaczął uprzywilejowywać ich, afirmują go ochoczo, a za największych wrogów uznają wczorajszych towarzyszy, którzy się tak dobrze nie ustawili i dalej krzyczą o wolności, równości, braterstwie i innych nieaktualnych już hasłach z poprzedniego etapu. Ale trudno się dziwić, że to zjawisko redaktora Michnika inspiruje znacznie mniej.