Oczywiście w wyniku tragedii pod Smoleńskiem to poczucie w tym roku jest wyjątkowo dotkliwe. Wraz z katastrofą Tu-154 znikli ludzie tworzący elitę odrodzonej RP – najwięcej było ich z prawicy. W tym żałobnym szeregu status primus inter pares posiadł na zawsze Lech Kaczyński. Bezbronność jego pamięci uderzyła mnie jednak nie od razu po katastrofie, gdy lansowano tezę o alkoholu we krwi lub kreowano legendę o prezydencie wdzierającym się do kabiny pilota. Łatwość odzierania z godności Lecha Kaczyńskiego zaszokowała mnie raptem dwa miesiące temu. Wtedy to polityczni wrogowie zarzucili Kaczyńskiemu, że w sierpniu 1980 roku w gdańskiej stoczni po prostu go nie było. Utytułowani profesorowie historii chytrze ubierali zaś to w słowa typu: ja nic nie wiem o jego udziale w strajku. W obronie jego czci wystąpili oprócz brata tylko koledzy z wolnych związków – Krzysztof Wyszkowski i Andrzej Gwiazda, notabene sam mający na głowie opiekę nad ciężko chorą żoną. Inni milczeli lub odwracali kota ogonem.
Z ofiar smoleńskich najwyraziściej odczułem śmierć gdańszczan – Anny Walentynowicz, Macieja Płażyńskiego i Arkadiusza Rybickiego. „Arama” poznałem najwcześniej, w 1981 roku. Gdy opowiadałem o ludziach Ruchu Młodej Polski Piotrowi Zarembie, który pisał ich historie – mówiłem, że dla mnie, ówczesnego licealisty, młodopolacy byli jak książęta. Mówiłem to, mając na myśli właśni Arkadiusza. Człowieka, który w moich oczach w jakiś niesamowity sposób łączył wtedy elegancję i odwagę. Stonowanie, ale i pewność swoich racji. Gdy w połowie lat 80. „Aram” wpuścił mnie do swojego pokoju biblioteki na ulicy Sienkiewicza – jakiś dobry kwadrans po prostu stałem i gapiłem się, chłonąc tytuły, o jakich przeczytaniu dopiero marzyłem.
A jakieś 200 metrów dalej mieszkała na gdańskiej al. Zwycięstwa Anna Walentynowicz. To był inny polityczny świat. Skromne, ale schludne mieszkanie Anny Walentynowicz poznałem dopiero w 2000 roku, gdy robiłem z nią telewizyjne wywiady. Poznałem wtedy jej wiarę i zrozumiałem, ile musiała przejść zawodów. W tym roku do wielkich zmarłych gdańszczan doszli także ks. Henryk Jankowski i twórca podziemnej telewizji Marian Terlecki. Obaj - słynny solidarnościowy duszpasterz oraz pionier podziemnych mediów elektronicznych wywarli ogromny wpływ na moje myślenie o świecie w latach 80. Bez nich nie byłoby solidarnościowej legendy.
A teraz czas na pokłon cieniom trzech emigracyjnych postaci. 96-letnia Zofia Korbońska – wielka dama Polski podziemnej – do ostatnich lat życia broniła IPN. Dalej 87-letnia Zofia Romanowiczowa – więźniarka obozu w Ravensbrück i założycielka emigracyjnej paryskiej Libelli – i wreszcie 106-letnia Zofia Morawska – też emigrantka, tyle że wewnętrzna. Ignorując po wojnie istnienie PRL, oddała większość swego życia ociemniałym w podwarszawskich Laskach. Wszystkie trzy dumne, majestatyczne, ale i niezwykle ludzkie. Żywe symbole wychowania w II Rzeczypospolitej.
I wreszcie ktoś, kogo pamiętają z lat sławy już nieliczni. Andrzeja Kozerę przystojnego spikera głównego wydania „Dziennika Telewizyjnego” w epoce Gierka spotkałem w gmachu TVP na placu Powstańców w 1991 roku. W międzyczasie Kozera przeżył wypadek samochodowy, po którym stał się zupełnie innym człowiekiem. Stał się głęboko wierzący i nie znosił komuny. Zapuścił brodę i wyglądał jak pustelnik. Uchował się w magazynie z archiwalnymi taśmami. Dla nas młodych gniewnych, którzy przyszli wraz z Walendziakiem do TVP, był cudownym pomocnikiem. Coś jak dobry duch Skarbek w plątaninie kopalnianych korytarzy. Gdy wmawiano nam, że np. taśmy z konferencji Urbana już nie ma, Kozera z łobuzerskim uśmieszkiem radził zajrzeć do jakichś kartonów na szafie. To dla Andrzeja, który tak odkupywał swe gierkowskie lata, zapalam ostatnią zaduszkową świeczkę.