No nie wierzę. Wreszcie związki zawodowe zaproponowały coś, co nie sprzyja wyłącznie ich własnym interesom, ale jest też korzystne dla pracodawców. Piszę „wreszcie" nie bez kozery, bo wystarczy przypomnieć tylko ostatnie związkowe pomysły. Ot choćby rozciągnięcie ochrony przed zwolnieniem z pracy na działaczy zatrudnionych na czas określony. Albo idea jeszcze bardziej kuriozalna – aby układy zbiorowe negocjowane przez związki dotyczyły wyłącznie... ich członków. Broń Boże innych pracowników!
Efekty związkowego rozpasania, wspartego rzecz jasna przepisami, są takie, że nawet mała organizacja, złożona z trzech osób na krzyż, jest w stanie zablokować w firmie istotne decyzje, niezbędne do jej normalnego funkcjonowania. Decyzje poprzedzone często wielomiesięcznymi negocjacjami pracodawcy z przedstawicielami załogi. Ot choćby regulamin wynagradzania musi zostać zatwierdzony przez wszystkie działające u pracodawcy związki. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że bywa to karkołomne. Przykładowo w Poczcie Polskiej działa aż 71 związków zawodowych, podczas gdy reprezentatywne, czyli największe, są... zaledwie dwa.
Problem polega na tym, że duży związek zawodowy i mały mają de facto takie same prawa w firmie. Tak więc podwyższenie tzw. progu reprezentatywności to nic innego niż wprowadzenie zasady, że duży może więcej. Zasady słusznej, bo w kwestiach kluczowych dla firmy z pracodawcą powinna rozmawiać duża, poważna organizacja, a nie jakaś mała związkowa wydmuszka. Rzecz jasna ma to sens wówczas, gdy odpowiednio rozdzielone zostaną uprawnienia dużego i małego związku. To duży powinien się wypowiadać np. w sprawie zwolnień grupowych czy wchodzić w spór zbiorowy z pracodawcą. Mały może co najwyżej opiniować zwalnianie swoich członków. Wydmuszki – do kosza.