Najlepiej, gdyby po wyborze zostali w domu. E-mailem lub esemesem otrzymywali od partyjnych władz „przekazy dnia", a następnie powtarzali je w telewizjach i radiowych programach.
Myślą państwo, że to niemożliwe? A jaka jest różnica między tym scenariuszem a obecnym sposobem uprawiania polityki?
Zgodnie z „Regulaminem postępowania z inicjatywami legislacyjnymi w Klubie Parlamentarnym PO" poseł Platformy nie ma prawa zgłosić samodzielnie poprawki do żadnej ustawy. Jeśli w skrytości ducha nosi się z takim zamiarem, musi najpierw uzyskać zgodę... podwładnego. Tak, tak, podwładnego, bo w demokratycznym porządku prawnym parlament jest zwierzchnikiem rządu. W konsekwencji każda inicjatywa poselska jest z góry skazana na klęskę. No bo przecież, jeśli minister przygotowywał ustawę, to wiedział, co do niej wpisuje. Nie będzie więc zwracał uwagi na sugestie posła, który – gdyby był wybitny – sam zostałby ministrem.
Teoretycznie sesje Sejmu mają sens, bo mogą się na nich wykazać posłowie opozycji, których uchwała Klubu PO nie obowiązuje. Tyle że zgłaszane przez nich poprawki przepadają właściwie w całości – nie mogą być dobre, skoro zgłaszają je ludzie do rządu nastawieni niezbyt przychylnie.
W efekcie gmach przy Wiejskiej zamienia się w teatr, w którym posłowie odgrywają role statystów. Może więc rzeczywiście lepiej, żeby nie przyjeżdżali do Warszawy. Zamiast nich głosować będą szefowie klubów albo – jeszcze lepiej – ustawy będzie przyjmował sam rząd.