Ten mechanizm dobrze zadziałał w Austrii czy we Włoszech. Partia Jörga Haidera, przećwiczona w rządowym sojuszu z chadecką Austriacką Partią Ludową, straciła bardzo wiele ze swego radykalizmu. A we Włoszech lider postfaszystów Gianfranco Fini, który przez pięć lat był wicepremierem w rządzie Silvio Berlusconiego, z czasem stał się całkiem umiarkowanym mieszczańskim konserwatystą.
Półżartem można dodać, że podobną drogę przeszła i Platforma Obywatelska, kiedyś partia wyrazistego liberalizmu gospodarczego, dziś – po pięciu latach sprawowania władzy – pozbawiona wszelkich bardziej wyrazistych znamion ideowych.
Natomiast ograniczanie czy zakazywanie działalności ugrupowań radykalnych przez demokratyczną większość niesie ze sobą pewne ryzyko.
Po pierwsze – organizacje o bardzo wyrazistych programach, dopóki funkcjonują wewnątrz stabilnego systemu, są wskaźnikiem nastrojów i politycznym wentylem, przez który można wypuścić nadmiar społecznych emocji. Wzrost ich popularności daje sygnał ugrupowaniom głównego nurtu, że nie dostrzegają niektórych społecznych napięć i problemów.
Po drugie – poważną trudnością jest przesądzenie, kto miałby być uznany za radykała. Prawica za ekstremistów mogłaby uznać na przykład lewaków domagających się roztopienia Polski w Unii Europejskiej czy postulujących pełną swobodę aborcji. Część lewicy zaś taką łatkę chętnie przyfastrygowałaby politykom mówiącym ciepło o narodzie i patriotyzmie oraz domagającym się, dajmy na to, zakazu stosowania metody in vitro.