Po wyborze tegorocznego laureata, Organizacji ds. Zakazu Broni Chemicznej, natychmiast pojawiły się głosy, że decyzję należy zaliczyć do tych mniej trafionych, zamiast stawiać ją na równi z wyróżnieniami dla Martina Luthera Kinga Jr, Fridtjöfa Nansena czy Czerwonego Krzyża. Szczególnie, że o organizacji zrobiło się głośno dopiero wtedy, gdy USA zagroziły syryjskiemu reżimowi interwencją, a Rosja, broniąc sojusznika, przypomniała o istnieniu OPCW, wyciągając ją jak królika z kapelusza.
Gdyby dziś był 12 października 2014 r., a organizacja właśnie ogłaszała, że wypełniła misję i Syria jest krajem wolnym od broni chemicznej, pewnie nikt by się nagrodzie nie dziwił. A tak? W minionym roku nie dokonała zbyt wiele. Ani o jotę nie przybliżyła się też do zakończenia syryjskiej wojny. Tyle że istniejąca od 1997 r. OPCW bez fanfar i zbędnego rozgłosu przeprowadziła ponad 5 tys. inspekcji w 86 krajach, działając na tyle skutecznie, że świat zdołał zapomnieć zarówno o zagrożeniu, jakim organizacja się zajmuje, jak i o niej samej. To efekt jej działań i w pewnym sensie miara sukcesu.
Wkrótce kolejne ekipy OPCW ruszą do Syrii. Będą się składać z najwyższej klasy ekspertów, którzy zamiast pracować w spokojnych laboratoriach czy biurach, pojadą na wojnę. Nazwisk większości z nich szersza publiczność nigdy nie pozna. A szanse na sukces mają małe. Choćby więc dla otuchy ten Nobel im się należy.