W Urzędzie Służby Cywilnej wyszukałem ogłoszenia odpowiadające moim kwalifikacjom. Stworzyłem piękne CV, list motywacyjny. Nie pamiętam już, do ilu miejsc wysłałem aplikację, ale na pewno było ich wiele. Zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną przyszły z dwóch. Nie udało się. Zszedłem więc na niższy poziom – do administracji samorządowej. Efekt był podobny. Zdecydowałem zatem, że wykonam kilka telefonów. „Panie Tomku, gdyby zadzwonił pan miesiąc temu, to miałbym dla pana dobrą pracę" – usłyszałem od wójta w jednej z podwarszawskich gmin. Podobne słowa słyszałem później jeszcze wiele razy. Zostałem w dziennikarstwie.
Gdy kilka lat później pracy szukała moja żona, nie miałem już żadnych skrupułów. Zadzwoniłem do znajomego dyrektora generalnego w jednym z ministerstw, który akurat potrzebował asystentki. Chciałem zwyczajnie zapytać o sens składania aplikacji. „Nie warto składać, bo mam już człowieka na to miejsce" – dyrektor szybko sprowadził mnie na ziemię.
Inny przykład. W miejscowości X na emeryturę odchodzi dyrektorka biblioteki. Pełniącą obowiązki zostaje jej synowa. Z wykształcenia ekonomistka – od kilku lat po urlopie macierzyńskim bez pracy. Po kolejnych kilku dniach jest już pełnoprawnym dyrektorem. Bez konkursu, bez żadnego ogłoszenia o rekrutacji.
Jestem pewien, że podobne doświadczenia mają setki tysięcy Polaków. A opisane wyżej przykłady można mnożyć w nieskończoność.
Z lewa i z prawa od wielu lat słyszymy zapewnienia, że żyjemy w państwie prawa, że konkursy na przeróżne stanowiska w administracji państwowej i samorządowej są po to, by wybrać najlepszych. Słowa te padają niezależnie od opcji aktualnie rządzącej w naszym kraju. Guzik prawda. Rak korupcji, nepotyzmu, powszechnego załatwiactwa zżera nas szybciej, niż nam się wydaje. A przypadek, o którym piszemy dziś w „Rzeczpospolitej", tylko tę smutną prawdę potwierdza. Niestety.