Prezentowali je premier Donald Tusk i aż trzy panie minister edukacji. Od obecnie urzędującej Joanny Kluzik-Rostkowskiej, przez zdymisjonowaną niedawno Krystynę Szumilas, po Katarzynę Hall. Ach, cóż to były za wzruszenia. Nie omieszkał ich wykorzystać szef Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz. Natychmiast ogłosił, że zmiany w Karcie nauczyciela są niepotrzebne, bo szkoły pracują fantastycznie.

Zostaje jednak pytanie, dlaczego ten cudowny obraz nie do końca pasuje do tego, który  widzimy na co dzień. Szkoły pracujące na trzy zmiany, zamykane na głucho w wakacje, brak dodatkowych zajęć i świetlic, długich przerw, podczas których dzieci spokojnie mogłyby zjeść obiad, korepetycje niezbędne już nie tylko z angielskiego, ale także z matematyki, chemii, polskiego czy biologii. Do tego często udzielane przez tych samych nauczycieli, którzy rano są belframi nieumiejącymi uczyć, a po południu w prywatnych placówkach stają się uśmiechniętymi pedagogami. A skoro tak, to może sukces naszych uczniów nie jest tylko zasługą systemu kształcenia?

Opisywane dzisiaj przez „Rzeczpospolitą" badania wskazują, że polska szkoła mizernie wyrównuje szanse edukacyjne dzieci. Ogromna praca edukacyjna spoczywa też na barkach rodziców, którzy kupują dla swoich pociech dodatkowe usługi edukacyjne.

Kluzik-Rostkowska i Tusk nie powinni więc ulegać mirażowi PISA. Teraz mają doskonałą okazję do tego, by uważniej przyjrzeć się temu, jak działa nasz system edukacji. Pedagodzy otrzymali w ostatnich latach wysokie podwyżki. Na rynku mnóstwo jest młodych ludzi, którzy chcieliby rozpocząć pracę w szkole, samorządy od lat przekonują, że obecny system jest dla nich obciążeniem nie do udźwignięcia. Do tego do placówek od września trafią 6-latki, a poluzowanie gorsetu Karty nauczyciela dałoby gminom możliwości lepszego przygotowania na ich przyjęcie. Pytanie tylko, czy rząd myśli jeszcze o odważnych reformach dla dobra wspólnego?