Emerytura to świadczenie, które ma trafiać do osoby niezdolnej do pracy ze względu na wiek. Taki jest cel ich powstania. Gdy wprowadzał je Otto von Bismarck w Niemczech, wiek emerytalny ustalił na 70. rok życia, mimo że ludzie żyli wtedy średnio 50 lat. Jeszcze do lat 70. ubiegłego stulecia ten wiek był wyższy niż obecnie. Dopiero w latach 80. i 90. uwierzyliśmy w koniec historii i przyspieszaliśmy moment odejścia z rynku pracy. Mieliśmy się już tylko bogacić w pokoju.
Ten mit pokutuje do dzisiaj. Wydaje nam się, że można bez konsekwencji wysyłać na świadczenia kolejne rzesze osób zdolnych do pracy. Mundurowi, nauczyciele, górnicy, pracujący w tzw. szkodliwych warunkach, sędziowie, prokuratorzy, rolnicy. Wszyscy mają przywileje. Tyle że są one bardzo drogie. Na 689 mld zł, jakie nasze państwo wydało w 2012 r., 209,5 mld zł trafiło do kieszeni emerytów i rencistów. To niemal co trzeci złoty, mimo że jesteśmy młodym społeczeństwem.
Kto płaci ten rachunek? Głównie młodzi. To oni ponoszą koszty nadmiernych przywilejów tych, którzy kilofami, groźbą strajku czy szantażem wywalczyli sobie prawo do bycia na utrzymaniu innych.
Nie można oczywiście oburzać się na ludzi, którzy całe życie płacili składki i w późnym wieku odeszli na emeryturę. Zgadzamy się, że w naszej cywilizacji ludzie, którzy nie mogą już pracować, nie powinni umierać z głodu na ulicy. Ale specjalne przywileje emerytalne wykoślawiają tę zasadę.
Szczególnym przypadkiem są tu emerytury górników – wyliczane w taki sposób, że każdy rok zatrudnienia liczy się niemal podwójnie. Mogą oni kończyć pracę przed ukończeniem 50. roku życia. Już w 2009 roku na niesprawiedliwość tych specjalnych uprawnień zwracał uwagę ?śp. Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich. Zgodził się z nim wtedy resort pracy. Tyle że rząd Donalda Tuska nic z tym nie zrobił.