Jeszcze w listopadzie 2013 roku Bruksela stawała na głowie, żeby przekonać prezydenta Wiktora Janukowycza do podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE. Mimo że ten zwodził UE i trzymał w więzieniu Julię Tymoszenko.

Dziś gdy u władzy w Kijowie jest jednoznaczne proeuropejska ekipa, która chce przeprowadzać uzgodnione z MFW reformy i przyjmować unijne standardy, Bruksela się waha. Premier Arsenij Jaceniuk nie dostał obietnicy trwałego zaangażowania się UE w ukraińskie przemiany.

Co bowiem oznacza ostatnia oferta Brukseli podpisania części politycznej umowy i jednostronnego otwarcia unijnego rynku na ukraińskie towary? Tak naprawdę nie jest to umowa partnerska, a tylko rodzaj wsparcia finansowego. Część polityczna umowy to preambuła i trzy paragrafy opisujące wspólne przywiązanie do wartości demokratycznych, bez żadnych trwałych skutków dla ukraińskiego państwa. A otwarcie granic handlowych to zysk dla Ukrainy rzędu 900 mln euro rocznie.

Zawsze coś, jednak nie ma to nic wspólnego z oryginalnym celem strefy wolnego handlu, która na trwałe miała wiązać partnerów i zmusić Ukrainę do głębokich reform gospodarczych, poprzez przyjęcie 350 unijnych praw. UE wstrzymując się z podpisaniem części handlowej umowy stowarzyszeniowej wysyła jasny sygnał: obecny rząd nie ma wystarczającej legitymacji demokratycznej do zaciągania zobowiązań o tak poważnych konsekwencjach.

Woda na młyn Putina, który od początku mówił, że legalnym władcą Ukrainy pozostaje Janukowycz. Ten, z którym UE gotowa była podpisać pełne porozumienie.