Powtarzali jak mantrę tezę o końcu historii sformułowaną po upadku komunizmu przez Francisa Fukuyamę, zapewniając, że nadszedł czas, gdy wszystkie światowe konflikty rozwiąże gospodarczy liberalizm i demokracja.
W Polsce tych, którzy przestrzegali przed tak naiwną wizją przyszłości, odsądzano od czci i wiary. Krytykowano wydawanie budżetowych pieniędzy na dozbrajanie armii, nazywano je fanaberią, bo – jak mówiono – przecież przed Rosją i tak się nie obronimy. Atakowano politykę historyczną, twierdząc, że prowadzi do konfliktów z sąsiadami. Wyśmiewano organizowanie defilad, mówiąc o bezsilnym wymachiwaniu szabelką. ?A na koniec, aby zdobyć w wyborach głosy młodych ludzi, beztrosko zlikwidowano zasadniczą służbę wojskową, powołując na jej miejsce – bez większego przekonania i, jak się okazało, bez pomysłu – Narodowe Siły Rezerwowe.
Od paru lat już wiemy, jak głęboko mylił się Fukuyama. Najpierw wielki kryzys wstrząsnął gospodarką całego globu, wywołując paniczny strach bogatych społeczeństw przed nędzą i załamanie wiary w niewidzialną rękę rynku. Dziś mamy rosyjską agresję na Krym, groźby skierowane wobec Ukrainy i prezydenta Rosji oskarżającego Polskę, że szkoli terrorystów.
To wystarczające powody, aby się nareszcie obudzić i chwała rządzącym, że nie upierali się przy pacyfistycznych mrzonkach z epoki polityki miłości. Że przypomnieli sobie, iż Polska leży w niebezpiecznym miejscu.
To prawda – jeśli dojdzie do militarnej agresji rosyjskiej, sami się nie obronimy. Ale powinniśmy mieć argumenty, aby Rosję do tak brutalnego rozwiązania zniechęcić.