Przez całe niemal dziesięć lat swojej prezydentury Andrzej Duda zmarnował prawie wszystkie okazje, by zaprezentować się jako głowa państwa dystansująca się od plemiennych podziałów w polityce; przejść do historii jako prezydent wszystkich Polaków. Wręcz przeciwnie: wielokrotnie podkreślał swoją identyfikację z prawicowym, ultrakatolickim i konserwatywnym elektoratem. Często były to deklaracje na pograniczu śmieszności („Nie będą nam tu w obcych językach…”), politycznej herezji („Unia to wyimaginowana wspólnota”), prymitywnego populizmu („Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. A to jest po prostu ideologia”) czy kompletnej ignorancji („Jeżeli jakieś państwo posiada 90 proc. europejskich zasobów węgla, jeżeli sektor energetyczny jakiegoś państwa opiera się w zdecydowanej części na węglu, to mówienie w tym państwie o dekarbonizacji jest herezją i jest antypaństwowe”). Można te cytaty mnożyć, ale lepsze jest znalezienie dla nich wspólnego mianownika.