Wokół sytuacji uchodźców koczujących w Usnarzu Górnych narosło wiele półprawd.
Żołnierze, którzy pojawili się na miejscu, porównywani byli przez niektóre media do zielonych ludzików, bo nie mieli naszywek z nazwiskami i nazwami jednostek wojskowych. Przez wiele dni nie było pewności, gdzie cudzoziemcy mają obozowisko – po stronie polskiej czy białoruskiej. Nie można było znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie może zostać im dostarczona pomoc. Dziennikarze, którzy znaleźli się na miejscu, byli przesuwani coraz dalej od cudzoziemców. Nie było zatem pewności, jaki jest ich stan zdrowia i czy mają co jeść. Przekaz – który przebił się do opinii publicznej – został wykreowany przez organizacje pozarządowe.
Od początku sporu na granicy widać, że komunikacja kuleje.
Dlaczego? Bo urzędnicy nie byli wiarygodni. Od początku za sprawą MSWiA sprawa uchodźców została upolityczniona, obóz władzy traktował ten temat jako potencjalną trampolinę, która ma wywindować PiS w sondażach. Skutek był taki, że zamiast obrazu polskiego komandosa, który podaje wodę dziecku na lotnisku w Kabulu, do przestrzeni publicznej wdarł się obraz żołnierza z karabinem, który w pogoni za posłem robi fikołka. Mundurowi stali się celem hejtu i pośmiewiskiem.
Od początku sporu na granicy widać, że komunikacja kuleje. Przez wiele dni do mediów nie wypowiadali się rzecznicy Straży Granicznej czy wojska. Gdy na miejscu pojawili się posłowie lub aktywiści – nikt nie próbował im tłumaczyć tła sporu. Chociaż policja ma w swoich szeregach takie osoby, nie było prób mediacji, na miejscu nie było nawet rzecznika prasowego. Wykorzystał to reżim Łukaszenki, który dopuścił swoje media do cudzoziemców, jego obraz rezonował – nawet w Polsce.