Trudno więc powiedzieć, że świat nie miał czasu przygotować się na afgańskich uchodźców. Także Polska. Co zrobiono? Nie wiemy. W jakimś stopniu indolencję Warszawy tłumaczy pandemia, niemniej należało, i obowiązek ten nie minął, zmierzyć się z tym tematem, zarówno na forach instytucji narodowych, jak i unijnych.
Niestety, mam gorzkie przekonanie, że tematu nie potraktowano całkiem poważnie. O ile chylę czoła, przed polską administracją za skuteczne zorganizowanie ewakuacji z Kabulu, o tyle sytuacja na granicy z Białorusią razi amatorszczyzną i bije w polski wizerunek na świecie.
Mimo wyprzedzających zapowiedzi Łukaszenki i precedensowych zdarzeń na granicy białorusko-litewskiej, można mieć wrażenie, że tylko Mińsk przygotował się do wymiany ciosów w aranżowanej przez siebie wojnie hybrydowej. Łukaszenka zarazem mści się za unijne sankcje, naruszając wschodnie granice wspólnoty, i – co dla nas najgorsze – świadomie dolewa oliwy do kolejnej odsłony wewnętrznego konfliktu, który sami nazywamy wojną polsko–polską. Nie wymaga bowiem wielkiej wyobraźni przekonanie, że podrzucanie na polską granicę oszukanych i zdesperowanych Afgańczyków, jeszcze mocniej podzieli, głęboko spolaryzowane, polską politykę i opinię publiczną.
To pułapka zastawiona na te dwie, odwrócone od siebie plecami i zasadniczo różne Polski. Pierwszą - nieco może naiwnie uszytą z empatii, nie bojącą się multikulturalności, otwartą i przyjazną dla obcych. I drugą, naznaczoną strachem przed zmianami, ksenofobiczną i izolacjonistyczną.
Pierwsza świetnie pamięta, że sami byliśmy uchodźcami przed komunizmem i błagaliśmy na Zachodzie o azyl, druga puszy się jednolitością etniczną i zapomina, że polska tradycja, z wyjątkiem ostatnich siedemdziesięciu lat, zawsze była naznaczona wielokulturowością i mnogością narodów.