Dlatego uważam, że ludzkość powinna mi być dozgonnie wdzięczna za napisanie felietoniku, który doprowadził do wykrycia już kilku takich wypadków. Najnowszym jest Roman Pawłowski.

W felietonie, o którym mówię, napisał Pawłowski o mnie: "coś łączy subtelnego warszawskiego literata z krótko ostrzyżonymi chłopcami z aryjskich bojówek" – a tym czymś jest fakt, że nie zamierzam czytać najnowszej książki Grossa, wystarczy mi bowiem poprzednia. I dalej traktował właśnie o owej poprzedniej, o "Sąsiadach", przedstawiając dowód, iż jest ona świadomym fałszem (którego, nawiasem mówiąc, nikt nawet nie próbował obalić, i słusznie, bo się nie da).

To, że w jednym felietonie może być mowa o dwóch książkach, okazało się zbyt trudne do pojęcia. Stąd próby wyszydzania mnie jako człowieka krytykującego książkę, której nie przeczytał. Że u red. Pawłowskiego mamy do czynienia nie z chwilowym osłabieniem koncentracji, ale z trwałą niezdolnością rozumienia prostego tekstu, dowodzi fakt, iż swą argumentację wzmacnia powołaniem się na inny mój tekst, który też wcale nie dotyczył książki Grossa, choć jej tytuł tam pada – tylko wstępniaka Marka Beylina. Na tej podstawie nasz Funkcjonalny rechocze, nazywa mnie skinheadem i w ogóle ma ubaw po pachy.

Przynajmniej wiadomo, dlaczego Pawłowski został recenzentem teatralnym. Człowiek tak bystry ma szansę cokolwiek zrozumieć tylko, jeśli mu to ktoś powie – głośno, wyraźnie i z dobrą dykcją, a aktorów tego właśnie uczą.

PS Torebka Julii Pitery nie jest podróbką. Przepraszam, że zaufałem tabloidowi.