Szczególnie nieokrzesany wydaje się Sikorski, któremu już wcześniej (gdy był jeszcze ministrem obrony w rządzie PiS) wymsknęło się porównanie gazociągu bałtyckiego do paktu Ribbentrop-Mołotow. Gazety nad Renem pisały wówczas o Sikorskim jako o „proamerykańskim jastrzębiu”, który widzi Niemcy wyłącznie przez pryzmat Hitlera i II wojny światowej. Jeden z polityków SPD nawoływał ówczesnego premiera Marcinkiewicza, by ten „przywołał Sikorskiego do porządku”.
Obie kontrowersje łączy fakt, iż słowa ministra zostały wypowiedziane na spotkaniach zamkniętych, które organizuje się m.in. po to, by każdy mógł otwarcie i bez ogródek przedstawić swoje stanowisko – nawet najbardziej stanowcze i niepopularne.
Sobotnia publikacja „Süddeutsche Zeitung” wskazuje, iż źródłem przecieku była prawdopodobnie delegacja niemiecka. Jeśli słowa Sikorskiego były przekroczeniem granic obowiązujących w dyplomacji, to jak nazwać sprzedanie tej informacji dziennikarzom „SZ”? Czy ujawnianie prywatnych rozmów polityków jest jakimś nowym, unijnym zwyczajem zaszczepionym przez berlińskich arbitrów elegancji i kindersztuby? A może chodzi o kolejny element gry prowadzonej przez Niemcy: zawsze, gdy Polska ma w jakiejś sprawie inne zdanie niż nasz zachodni sąsiad, jest oskarżana o podkopywanie interesów Unii, o pieniactwo, o brak ogłady.
W całym tym zamieszaniu można też odnaleźć pozytywny sygnał. Dowiedzieliśmy się oto, iż Polska straciła kolejną okazję, by siedzieć cicho. Im częściej będziemy takie okazje tracić, tym lepiej.