Było zatem dużo historii, był Jan Paweł II, "Solidarność" i Katyń, była odwieczna przyjaźń polsko-francuska. Było też sporo Europy, choć Sarkozy opowiadał o Unii Europejskiej jako o koncercie suwerennych narodów, co musiało się spodobać obecnemu w Sejmie Lechowi Kaczyńskiemu. Ujmujący był także ukłon w stronę eurosceptyków, których Sarkozy nie beształ i nie pouczał, jak ma to w zwyczaju większość przywódców państw Starego Kontynentu, lecz nawoływał do zmieniania Europy od wewnątrz.

Gdy jednak zdrapać cały ten lukier, okazuje się, że Sarkozy jest normalnym politykiem z krwi i kości, który dba głównie o własny elektorat i o wynik następnych wyborów. Dlatego tak rozwlekle mówił o wspólnej polityce rolnej i wychwalał ją jako jeden z największych sukcesów zjednoczonej Europy. To smutne i irytujące, że "odwieczna przyjaźń polsko-francuska" sprowadza się dziś do zażartej obrony czegoś, co przeczy zasadom sprawiedliwości, wolnego rynku i zdrowego rozsądku.

Mimo wszystkich ciepłych słów i uścisków rąk w kluczowych kwestiach geopolitycznych Polska i Francja stoją daleko od siebie. Najbardziej jaskrawym tego przykładem jest stosunek obu krajów do dalszego rozszerzania NATO i Unii. W tej sytuacji pokusa stworzenia osi Warszawa – Paryż, która miałaby być przeciwwagą dla rosnącej dominacji Niemiec w Unii Europejskiej, pozostanie jeszcze przez długie lata jedynie pokusą. Przypomnijmy sobie natowski szczyt w Bukareszcie, gdzie Sarkozy wystąpił ramię w ramię z Angelą Merkel (a przecież niezbyt się lubią) przeciwko polskiej propozycji zaproszenia Ukrainy i Gruzji.

Francuzom zawsze będzie bliżej do Berlina. A najbliżej jest im do Paryża.

Skomentuj na blog.rp.pl/magierowski