Po pierwsze sąd uznał, że przestępstwo korupcyjne rzeczywiście miało miejsce. To ważne, bo przeciwnicy rządu Kaczyńskiego głosili i wciąż głoszą, że cała sprawa była mistyfikacją. Po drugie sąd uznał, że CBA działało zgodnie z prawem. Po trzecie stwierdzono, że wystarczy, iż sprawca powołuje się na wpływy w instytucji państwowej i podjął się załatwienia sprawy za łapówkę. Nie musi mieć rzeczywistych wpływów, by jego działanie było przestępstwem. Sąd uznał też, że w wypadku walki z korupcją metoda prowokacji jest do przyjęcia.
Jednocześnie odrzucono zastrzeżenia obrony, które zapisy z podsłuchów określały jako "owoce z zatrutego drzewa", których sąd nie powinien uwzględniać. Proces wykazał ponadto, że oskarżeni istotnie mieli wpływy w resorcie. To ważne, bo w mediach lubili się kreować na niewinne ofiary cynicznie wplątane przez agentów CBA w aferę, którą wykreowali politycy.
To kolejny wyrok kwestionujący tezę o antydemokratycznej praktyce rządów PiS. Dziś jasno widać, że ówczesne uznanie Andrzeja Leppera za ofiarę pisowskich prześladowań było motywowane chęcią wysadzenia Jarosława Kaczyńskiego z siodła, skrócenia kadencji Sejmu i doprowadzenia do szybszych wyborów. Widać też, jak łatwo było rozhuśtać nastroje i stworzyć "wspólnotę strachu", która skutecznie wpłynęła na politykę.
Tyle że walka z korupcją zawsze będzie się ocierać o politykę. Jeśli brakuje ponadpartyjnego konsensusu dla działań służb specjalnych, ich akcje zawsze będzie można uznać za polityczną intrygę. Tak było w 2007 roku, gdy inwigilacja ludzi Samoobrony wywołała histerię. Wtedy jak jeden mąż stanęli obok siebie liberałowie i lewacy, twardo głosząc, że afery nie było. Dziś wiemy, że jednak była.
[ramka][link=http://blog.rp.pl/semka/2009/08/18/afera-gruntowa-jednak-byla/]Skomentuj[/link][/ramka]