Zapomnieli chyba o tym politycy Prawa i Sprawiedliwości, którzy – aby przejąć kontrolę nad telewizją – dogadali się z postkomunistami, czyli ze środowiskiem, które do niedawna było przez nich uważane za politycznego szatana. Zyskiem partii Jarosława Kaczyńskiego z tej umowy jest nominacja na p.o. prezesa TVP Bogusława Szwedy – kojarzonego z PiS byłego działacza "Solidarności" i twórcy tarnobrzeskiego Radia Leliwa. Przy okazji jednak PiS musiał przełknąć mianowanie na p.o. szefa Polskiego Radia Jarosława Hasińskiego – wiernego żołnierza lewicy w mediach wielkopolskich i śląskich.
Czy zgoda Prawa i Sprawiedliwości na taki układ to już strata duszy czy dopiero reputacji? Nie ulega wątpliwości, że obie najważniejsze w Polsce partie dla wpływu na media publiczne w ostatnich miesiącach dopuściły się poważnych ideowych grzechów, z których powinny się przed swoimi wyborcami gęsto tłumaczyć.
Ciekawe, co powie Donald Tusk swoim liberalnym zwolennikom, gdy zapytają go, dlaczego jego minister skarbu zębami i pazurami bronił przed odwołaniem związanego z narodową prawicą szefa TVP. Jak Jarosław Kaczyński wyjaśni swoim antykomunistycznym wyborcom, że człowiek Roberta Kwiatkowskiego powinien kierować Polskim Radiem.
Rodzi się też pytanie, czy owe egzotyczne sojusze PiS – SLD oraz PO – LPR oznaczają, że w polskim życiu publicznym już wszystko wolno. Że, gdy idzie o znaczący łup, to najpoważniejsze nawet różnice – partyjne, światopoglądowe, historyczne – popadają w niepamięć. Czy to już koniec tradycyjnej polityki, która polega na tym, iż z ideowych różnic wyciąga się praktyczne konsekwencje?
Być może. Ale widzę jeszcze promyczek nadziei. Zarówno Kaczyński, jak i Tusk obłudnie zaprzeczają, że zawarli polityczne układy, które wszyscy inni widzą jak na dłoni. Dlaczego to robią? Bo wstydzą się przed swoimi wyborcami.