[link=http://blog.rp.pl/haszczynski/2010/06/30/nerwowe-wybory-w-berlinie/]Skomentuj na blogu[/link]
A niewykluczone, że zapłaci jeszcze większą, bo dyskusja o tym, dlaczego wczorajsze wybory prezydenckie były tak trudne, może podważyć jej przywództwo i wśród chadeków, i w rządzie.
Podczas środowych wyborów panowała taka nerwowość, jakby głosowały miliony Niemców, a nie kilkanaście setek elektorów z partyjnego nadania. Była też wyjątkowa, jak na wybory prezydenta, który tylko formalnie jest najważniejszym niemieckim politykiem. To nie on ma prawdziwą władzę. On reprezentuje kraj i, parafrazując polskiego premiera, siedzi pod żyrandolem w berlińskim pałacu Bellevue.
Tych wyborów, i kłopotów pani kanclerz, w ogóle miało nie być. Dotychczasowy prezydent Horst Köhler powinien urzędować jeszcze cztery lata, ale nie wytrzymał krytyki po wypowiedzi o obronie ekonomicznych interesów Niemiec w Afganistanie i zrezygnował.
Policzkiem dla Merkel jest to, że kilkudziesięciu polityków koalicji nie posłuchało swoich liderów i nie poparło Wulffa w pierwszych dwóch turach głosowania. Część z nich nie rozumiała, dlaczego bliski pani kanclerz pod wieloma względami Joachim Gauck był kandydatem jej przeciwników politycznych.