Nie było w niej znanej choćby z dwóch poprzednich kampanii brutalnej polityczno-medialnej nagonki na jedną tylko ze stron. Rzadziej niż w przeszłości epitety i insynuacje zastępowały merytoryczne argumenty, częściej spierano się o realne problemy, niż straszono mitycznymi zagrożeniami. Każda ze stron jest na pewno w stanie wskazać nieczyste zagrania i ciosy poniżej pasa zadawane przez przeciwnika, ale jakże były one łagodne w porównaniu z tym, co pamiętamy z przeszłości.

Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że normalność tej kampanii zawdzięczamy smoleńskiej katastrofie. Tragedia narodowa z 10 kwietnia w pewien sposób zresetowała polskie życie publiczne, unieważniła ogromne pokłady negatywnych emocji, jakie od kilku lat wywoływała polityka. A przynajmniej unieważniła język, jakim te emocje wyrażano. Politycy byli bacznie obserwowani przez wyborców przyglądających się, czy któraś ze stron polskiego sporu nie posunie się za daleko i nie złamie formalnie nieuzgodnionej, ale milcząco zaakceptowanej przez niemal wszystkich zasady powściągliwości w zwalczaniu przeciwnika.

W takiej atmosferze mogliśmy kandydatom do najwyższego urzędu w Polsce przyjrzeć się znacznie lepiej, niż bywało to w przeszłości. Mgła wojny opadła i okazało się, że nie wszystko jest takie oczywiste, jakie się wydawało sztabowcom. Że niekoniecznie lepiej merytorycznie przygotowany jest ten pretendent, któremu to przypisywano, niekoniecznie bardziej brutalny jest ten, którego o to oskarżano.

Kogo wybierzemy na prezydenta po tej najbardziej normalnej kampanii? Dziś trudno to przesądzić, ale to chyba największy powód do zadowolenia. Demokracja działa. Polacy, gdy przycichły nieco polityczne wuwuzele, mogą zdecydować sami.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/07/01/dominik-zdort-gdy-zamilkly-polityczne-wuwuzele/]Skomentuj[/link][/ramka]