Nie, to Grzegorz Napieralski w poniedziałkowych „Faktach po faktach”. Odnoszę wrażenie, że przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej zaraz po zakończeniu pierwszej tury wyborów poczuł się zwycięzcą. I tak mu zostało do dziś.

Zresztą cała lewica utwierdzała młodego, choć już siwego, posła w przekonaniu, że to on osiągnął najlepszy wynik, choć było to niecałe 14 procent. Napieralski chyba przywiązał się do myśli, że to on jest głową państwa, a przynajmniej wicegłową. Dlatego zgłosił pomysł powołania wiceprezydenta Polski. Nie trzeba dodawać, że najlepszym kandydatem byłby polityk, który nowy urząd wymyślił. Niestety, prawdziwym zwycięzcom pomysł nie przypadł do gustu.

„Jestem rozczarowany, że ta zasłona tak szybko opadła” – dodał w poniedziałek lider lewicy o mizdrzeniu się do jego elektoratu w drugiej turze. I w końcu powiedział, co myśli o tych, którzy go pokonali w wyborach: „Ja myślę, że jeden i drugi polityk nadużywał tej miłości do lewicowych wyborców. Ani jeden, ani drugi do tych wielkich obietnic i ukłonów nie wraca.”

Jeśli już Grzegorz Napieralski musi być prezydentem, to może zawalczyć w wyborach samorządowych o Warszawę. Ale ponieważ i w stolicy jest bez szans, rzucił do walki Wojciecha Olejniczaka. W wojsku to się nazywa rozpoznanie bojem, a prowadzący je żołnierze spisani są na straty.