Niestety, zamiast spełnienia tych postulatów Polska otrzymuje od Rosji kolejne deklaracje i obietnice.
A nawet jeśli Moskwa podejmuje już jakieś działania, są to działania pozorowane. Jak powiedział wybitny znawca postsowieckich archiwów profesor Wojciech Materski, sprawiają one wrażenie gry na czas.
Rosjanie uroczyście przekazali nam wczoraj kolejne 20 tomów (ze 116) akt śledztwa w sprawie Katynia. Niestety, wszystko wskazuje na to, że te dokumenty to albo nic nowego, albo rzeczy drugorzędne. Polsce najbardziej zależy na "liście białoruskiej", czyli dokumentach dotyczących 3870 osób zamordowanych przez NKWD na terytoriach wcielonych do sowieckiej Białorusi. Do dziś nie znamy ich nazwisk i nie wiemy, gdzie znajdują się ich mogiły. Ujawnienie tego to sprawa niecierpiąca zwłoki. Najmłodsze dzieci ofiar zbrodni przekraczają właśnie siedemdziesiątkę, ale wciąż mają nadzieję, że się dowiedzą, jaki los spotkał ich ojców, i zdążą zapalić świeczkę na ich mogiłach.
Gdy jednak Polacy pytają o "listę białoruską", Rosjanie na ogół rozkładają ręce i twierdzą, że dokumenty "się zgubiły" w postsowieckich archiwach. Wśród znawców przedmiotu podobne słowa wywołują tylko uśmiech. W archiwach tych nic bowiem nie ginie. Wystarczy jedna decyzja Kremla, by bezcenne dla nas materiały trafiły do Polski.
A jednak decyzja ta nie zapada, choć – jak się powszechnie głosi – mamy polsko-rosyjskie odprężenia. Rzeczywiście, atmosfera na linii Warszawa – Moskwa się poprawiła. To dobrze, że Rosjanie rozmawiają z nami innym tonem i że otrzymaliśmy te 20 tomów akt. Fatalnie byłoby jednak, gdybyśmy zadowolili się gestami, a zapomnieli o konkretach.