Zbigniew Brzeziński udzielił w 1998 r. wywiadu francuskiemu tygodnikowi "Le Nouvel Observateur", w którym tłumaczył, dlaczego Ameryka musi wiedzieć wszystko. Oczywiście po to, by czuć się bezpiecznie. I nie chodziło mu o konkretną wiedzę na temat sytuacji politycznej w tym czy innym kraju, o profile psychologiczne prezydentów i premierów, o kontakty dyplomatyczne Rosji z Chinami czy Iranu z Syrią. Brzeziński nie miał na myśli całej wiedzy dotyczącej stosunków międzynarodowych. Miał na myśli całą wiedzę dotyczącą… wszystkiego. Zdobywaną za pomocą komputerów, satelitów i stacji nasłuchowych.
Nie spodziewał się jednak, że technologiczna potęga Ameryki, która dawała jej gigantyczną przewagę nad innymi państwami, stanie się już wkrótce bezużyteczna: najpierw w zderzeniu (dosłownym) z fanatycznymi, islamskimi terrorystami, którzy 11 września 2001 r. zadrwili ze służb wywiadowczych USA, a potem w starciu z pewnym blondynem z Australii, założycielem WikiLeaks, człowiekiem znienawidzonym dzisiaj przez amerykański wywiad, Departament Stanu i Pentagon.
Julian Assange skompromitował amerykańską dyplomację. Nie dlatego, że ujawnił tajemnice kluczowe dla bezpieczeństwa państwa, lecz dlatego, iż po raz kolejny naruszył coś, co jest drogie każdej szanującej się instytucji: reputację. Gdy Bob Woodward, słynny dziennikarz "Washington Post", opublikował w zeszłym roku tajny raport gen. Stanleya McChrystala na temat sytuacji w Afganistanie, przedstawiciele CIA błagali go, by wyczernił w jednym z akapitów słowa mówiące o "porażce wywiadowczej". Dla nich był to najważniejszy passus, ponieważ obnażał niekompetencję wywiadu.
Tym razem dostaliśmy dowód na niekompetencję Departamentu Stanu, który nie jest w stanie chronić swoich najcenniejszych zasobów: informacji.
Jeśli depesze wysyłane przez ambasadorów największego mocarstwa świata mogą zostać w każdej chwili wrzucone do sieci przez utalentowanego i wystarczająco bezczelnego hakera, to znaczy, że mocarstwo jest na tym polu w gruncie rzeczy bezbronne. Chiny i Rosja mają od wczoraj dużo większą wiedzę na temat amerykańskiej polityki zagranicznej (jeśli nie posiadały jej wcześniej). Czy Amerykanie mają podobną wiedzę na temat Chin i Rosji? Śmiem wątpić.