Obserwując obrazki z ulic Kairu i innych egipskich miast, trudno nie odczuwać solidarności z opozycją. Z jednej strony tłum ludzi depczący portrety dyktatora, z drugiej pały, gaz łzawiący i gumowe kule. Niepokoją informacje o pierwszych zabitych demonstrantach oraz o zamknięciu w areszcie domowym laureata Pokojowej Nagrody Nobla Mohameda el Baradeia.
Większość mediów, które z sympatią piszą o egipskiej opozycji, wydaje się jednak zapominać o specyfice regionu. Istnieje bowiem olbrzymie prawdopodobieństwo, że w razie załamania się reżimu Hosniego Mubaraka władza w kraju wpadnie w ręce islamistycznego Bractwa Muzułmańskiego. To właśnie członkowie tego skrajnego ugrupowania biorą najbardziej aktywny udział w zamieszkach.
Taki scenariusz doprowadziłby zaś do destabilizacji regionu. Nie przez przypadek USA, choć uważają się za światowego promotora demokracji, udzielają wsparcia Mubarakowi, a nie jego przeciwnikom. Również Izrael obserwuje wydarzenia w Egipcie z wielkim niepokojem. Dla państwa żydowskiego, które z pragmatycznym egipskim reżimem utrzymuje poprawne stosunki, dojście do władzy nieprzewidywalnych islamistów oznaczałoby katastrofę.
Metody, za pomocą których Mubarak zwalcza opozycję, wzbudzają sprzeciw i powinny się spotkać ze sprzeciwem społeczności międzynarodowej. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby miejsce blisko-wschodnich dyktatur zajęły odpowiedzialne, stabilne demokracje. Pytanie tylko, czy jest to postulat realny. Doświadczenia amerykańskiego eksperymentu w Iraku nie są zbyt zachęcające. Niestety, Bliski Wschód roku 2011 to nie Europa Wschodnia roku 1989.