Bycie mniejszością wydawało się być statusem niewygodnym. Dopiero w nowoczesności, w której wszystko stoi na głowie, okazało się przywilejem. Zwłaszcza dla rzeczników kreowanej ad hoc grupy. Dla tych wszystkich mniej zdolnych polityków, którzy odpadli w krajowej konkurencji, dla artystów, którzy nie potrafili się przebić, dla intelektualistów, którzy niewiele mają do powiedzenia. Dla nich wystąpienie w roli rzecznika opresjonowanej (a opresjonowana jest, ich zdaniem, zawsze) mniejszości jest zbawieniem. Nie trzeba się wysilać, tworzyć, myśleć, analizować. Wystarczy bez końca domagać się należnych praw, gdyż ktoś kto mówi, że są ich granice, jest z definicji głosicielem dyskryminacji. Wystarczy wyrażać specyficzną wrażliwość i cały czas powtarzać to samo: o prawach mniejszości oraz wykluczeniu i dyskryminacji, której ostoją jest tradycyjna kultura danego kraju.
Interesem rzeczników owych mniejszości jest wykopywanie jak najgłębszych rowów między nią a resztą. Jeśli zbiorowość nie będzie czuła się wystarczająco dyskryminowania, jeśli nie poczuje swojej obcości, to nie będzie powodu, aby interesowała się swoimi samozwańczymi reprezentantami. Im lepiej potrafią oni wmówić innym ich wspólne krzywdy, a także, co może ważniejsze, im skuteczniej przekonać, że ze swojej mniejszości czerpać potrafią korzyści, tym bardziej pozycja ich będzie rosnąć.
Współcześnie zresztą nie muszą uzyskać zgody od tych, których reprezentantami się mienią. Wystarczą dobre układy w mediach i już pasowani są na rzeczników zbiorowości, której nikt o zgodę nie pytał. Najbardziej to jaskrawe w wypadku kobiet — to też mniejszość jak by to dziwnie nie brzmiało — dla większości których, jak dla większości obdarzonej zdrowym rozsądkiem, feminizm to radykalna ideologia nie mająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie przeszkadza to mediom określać stanowiska feministek jako stanowiska "środowisk kobiecych". W efekcie feminizm jest nie tylko wehikułem pozwalającym robić karierę mniej zdolnym kobietom, ale jego aktywistki mogą utrudniać ją tym, które do nich nie przystępują.
Spójrzmy na konstytuującą się właśnie w Polsce mniejszość, czyli Ślązaków. To, że w narodzie polskim, jak w każdym, występują regionalne różnice, jest banałem. Nigdy jednak nie przekładały się one na pomysły autonomii dla regionów i przekształcenie państwa polskiego w federację. Nie mówię o czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów, których w rzeczywistości było trzy. Polska jest stosunkowo integralnym krajem i porównywanie jej do Niemiec, Włoch czy Hiszpanii jest absurdem. W obecnym stanie rzeczy, gdy mamy problemy ze słabością państwa i tożsamości narodowej, pomysły na tego typu decentralizację są niepokojące. Jakie jednak perspektywy kariery otwierają przed świeżo upieczonymi liderami… Światła mediów i sympatia wpływowych środowisk UE, które z oczywistych względów nie przepadają za silnymi państwami, zwłaszcza jeśli nie chodzi o państwo własne. A sympatia taka przekłada się na wymierne konkrety i to nie tylko granty i stypendia.
I przyjrzyjmy się Kazimierzowi Kutzowi, przyznajmy: w miarę zręcznemu reżyserowi, któremu w życiu udało się kiedyś zrobić nawet kilka niezłych filmów i spektakli. Równocześnie człowiekowi, który nie ma nic do powiedzenia na żaden temat i zwykle robi wrażenie jakby nie za dobrze rozumiał nawet to co sam mówi, nie wspominając już o innych. W parlamencie polskim chyba cały czas trwania III RP nigdy nie zdradził się zrozumieniem czym powinna być polityka ani jakiekolwiek zjawiska społeczne. Jak pięknie za to wylewa pomyje na swoich politycznych przeciwników… Nic dziwnego, że w III RP został intelektualnym i moralnym autorytetem.