W bardziej dosłownym sensie walczy o przetrwanie i o życie. Zwłaszcza że nie bardzo ma dokąd uciec. Amerykanie nie będą mu szukali złotej klatki za granicą jak Ben Alemu w Arabii Saudyjskiej. I nie ma znaczenia, że Kaddafi uchodził do niedawna za wzorcowy przykład nawróconego sponsora terroryzmu, niemal za nowego przyjaciela Zachodu w świecie islamu. Nikt na Zachodzie nie będzie ryzykował gniewu arabskiej ulicy, by go chronić.
Trudno też sobie wyobrazić, by po oddaniu władzy naród pozwolił mu pozostać w ojczyźnie, jak Egipcjanie Mubarakowi. W Libii nienawiść do dyktatora jest silniejsza, bo przez lata bardziej tłumiona. I, co jeszcze ważniejsze, drastyczniejsze są środki używane do zdławienia buntu.
Libia to nie Egipt i nie Tunezja – sugeruje to zresztą wyraźnie rodzina libijskiego dyktatora. Jeżeli syn Muammara Kaddafiego Saif al Islam mówi, że dyktatura będzie się broniła do ostatniej kuli, to zapewne nie żartuje. Wszystko wskazuje też na to, że część kraju z ważnymi miastami na wschodzie, w Cyrenajce, jest już poza kontrolą Kaddafich. Tam już prawie wszyscy, z armią i urzędnikami, są przeciw dyktatorowi. Tak się zaczynają wojny domowe.
Libijski reżim może się lepiej bronić, bo wyciągnął wnioski z rewolucji tunezyjskiej i egipskiej. Wyłączył Internet. Utrudnia komunikowanie się.
Świat zaś niewiele może zrobić oprócz nawoływania do nieużywania przemocy. Zwłaszcza że niecały rok temu uznał Libię za odpowiedni kraj do nadzorowania wolności obywatelskich. 155 (ze 192) państw opowiedziało się za przyznaniem jej miejsca w Radzie Praw Człowieka ONZ.